To właściwie nie miało prawa się wydarzyć. Wszak jeszcze niespełna miesiąc wcześniej, gdzieś na trasie ultramaratonu Jaga-Kora co rusz przeszywała mą mózgownicę myśl, by odpuścić, po prostu zrezygnować ze startu w Rzeźniku Ultra. No bo po jaką cholerę pchać się w Bieszczady na ponad 100 kilometrową, górską i wymagającą trasę, skoro na relatywnie płaskiej i szybkiej 70-tce brak mi jakiejkolwiek motywacji by napierać do przodu…
A na Jadze było tak…
Od około 20 kilometra myślę tylko o zejściu z trasy. Nie cieszy mnie nic, nic też nie podnieca. Mam gdzieś medal, widmo DNF-a mnie nie wzrusza. Jednak dwa czynniki sprawiają, że mimo wszystko postanawiam dotrwać do końca:
- ostra reprymenda od Magdy i potencjalne wywalenie z grona jej podopiecznych
- towarzystwo team’owego Przyjaciela – Piotrka, Jamesem zwanego.
Mimo tej psychicznej mordęgi, której doświadczyłem na Jadze, jestem w drodze w Bieszczady.
I choć czasami wydaje się, że ucieczka bądź unikanie wyzwania zdaje się być najlepszą z możliwych strategią, tak tym razem postanawiam zadziałać zgoła inaczej, stosując się do starej maksymy, że najlepszą obroną jest atak.
Wystrzeliła godzina 16:00. Dosłownie, bo właśnie wystrzałem z dubeltówki Mirek oznajmił zgromadzonym – wszem i wobec – że na rzeźnicką ultra trasę właśnie wyruszyły tłumy…
To nie myśl o wyniku, nagrodach czy rywalach, a chęć zmierzenia się z własnym demonem pcha mnie na linię startu. Nie wiem z jakimi zawodnikami przyjdzie mi się mierzyć na trasie. Nie myślę o tym, by niepotrzebnie nie nakręcać się, nie spalać, nie pogrążać. Świadomie napełniam umysł specyficzną mieszanką, która jeśli tylko odpali, poniesie mnie ku mecie.
Po szybkim, asfaltowym odcinku prowadzącym do podnóża Łopiennika jestem drugi. Przede mną jest tylko Roman Ficek, który raptem 2 tygodnie wcześniej rozgromił 6xBabia Góra! Widać, że jest chłop w gazie!
Ale ja z nim nie rywalizuję. Dzisiaj moim jedynym rywalem jest mój umysł – to właśnie z nim toczę bój – albo on, albo ja – tutaj nie ma miejsca na inne rozwiązania.
Cisna po raz pierwszy. Ku memu zdumieniu odrabiam blisko 5 minutową stratę do Romka (info o takiej różnicy między nami dostałem od Rafała Bielawy na szczycie Łopiennika) i na punkt wpadamy niemal jednocześnie. Szybkie uzupełnienia płynów i lecimy dalej. Teraz Jeleni Skok, potem podejście pod Rożki (po raz pierwszy) następnie Hyrlata (dzięki Janek za to, jakże piękne poprowadzenie trasy!), a dalej punkt w Maniowie. Tam wciągam kilka kawałków arbuza i pomarańczy, tankuję picie i ruszam na ponad kilometrowy odcinek poprowadzony torami kolejki wąskotorowej.
Cały czas biegnę sam. Próbuję dostrzec jakiekolwiek, choćby nikłe światełko przede mną lub za mną. Wszędzie głucha cisza i ciemność. Jedynie mój burczący brzuch zagłusza ten transcendenty stan.
Dopiero na wysokości bacówki pod Honem docierają do mnie refleksy cywilizacji. Mijam też biegaczy, którzy spokojnym krokiem zmierzają na autobus wiozący ich do Komańczy na start Rzeźnika rozgrywanego w parach…
Cisna po raz drugi i ja wciąż jestem drugi! Wpadam na punkt, proszę o przepak z którego pośpiesznie wyciągam porcję żeli Huma na dalszą cześć trasy. Wciągam też połowę opakowania Huma Recovery, specyfiku który miałem zjeść dopiero na mecie… ale od dobrej godziny myśli me krążyły wokół niego, więc nie mogłem się oprzeć (i to nie jest tania próba lokowania produktu!). Chwilę potem ląduję przy stole z kawałkami arbuza, dojrzałych bananów oraz ćwiartkami pomarańczy. Dosłownie upycham “na masę” każdy z tych owoców, chcąc jak najszybciej wypełnić pustką ogarnięty żołądek. Wiem, że ten czas “stracony” na jedzeniu bezpośrednio na punkcie, później mi odda na trasie!
W duchu zaczynam śmiać się sam z siebie – wszak to musi być bardzo komiczny widok. Kto choć raz widział filmik z Zachem Millerem wpychającym w siebie jedzenie na punkcie, ten może mieć namiastkę obrazu, tego jak ja wtedy wyglądałem… a żeby było jeszcze śmieszniej, cały ten proceder obserwowali wówczas dwaj ultrasi, siedzący na ławeczce obok (romantycznie okryci folią NRC) 🙂
Wychodzę z punktu. Teraz ponownie wdrapuję się na Rożki. Od tego momentu trasa przebiega w bardzo dobrze znanym mi terenie. Na wysokości Małego Jasła spoglądam w lewą stronę i w myślach ściskam serdecznie ukochane kobiety, które smacznie śpią u podnóża góry, w moim rodzinnym domu.
Przygaszam co jakiś czas latarkę by ocenić czy wciąż jestem sam wśród bezkresnej przestrzeni granicznych połonin, czy może jednak ktoś siedzi mi na ogonie. Kto wie, może Romek nie jest aż tak daleko?
Do punktu w Smereku wpadam gdy robi się już jasno. Pogaduchy, uzupełnianie płynów i jedzenie według schematu z Cisnej. Wybiegam z bułką w ręku i spokojnie kieruję się ku drodze prowadzącej na Paportną.
Podejście niby nie takie trudne, jednak stan w jakim jest ów szlak, sprawia że umysł wymięka, a ciało klęka! Droga jest dosłownie rozorana zrywką, a całości dopełniają hektolitry na wpół płynnego błota! Napisać, że ten odcinek to prawdziwa męczarnia, to nic nie napisać!
Udaje się wreszcie dobić do grani wiodącej wzdłuż granicy ze Słowacją. Dzień budzi się na dobre, i jedynie mgłą spowite fragmenty gór przypominają o zakończonej właśnie nocy.
Gdzieś za Dziurkowcem “zachodzę od tyłu” i zaskakuję Magdę i Jacka – dwójkę znakomitych fotografów, będących właśnie “na robocie”! Podobno do Romka mam godzinę straty. Ale to akurat jest dla mnie najmniej istotne. Teraz liczy się tylko kolejny krok, czyli jak najszybsze dotarcie do następnego punktu, za którym czekają mnie dwa bardzo niewdzięczne fragmenty – Hyrlata i Rożki!
W Roztokach pozwalam sobie na chwilę wytchnienia. Jem, piję, żartuję. Ponoć wciąż mam bezpieczną przewagę nad trzecim zawodnikiem, co daje niebezpieczne poczucie komfortu.
Wejście na Hyrlatą dłuży się niemiłosiernie. Ponownie sklinam Janka – tym razem za pomysł zaliczenia tej pięknej góry po raz drugi… a to przecież nie koniec. Po Hyrlatej przyjdzie czas na Rożki po trasie wcale nie mniej “przyjemnej”.
Ostatni punkt odżywczy. W głowie myśl, że pewnie mam te 30 minut przewagi, więc gdzie mam się śpieszyć, skoro do mety już tylko 5 km!
Robert z ekipy Gorce Ultra Trail proponuje zimne bezalkoholowe piwo, na co chętnie przystaję. Wyciągam swój kubeczek, do którego Robert wlewa zimną, gazowaną, złocistą ciecz! Gdzieś w tle majaczy głos drugiego z wolontariuszy, mówiący coś o tym, żebym się streszczał, bo ponoć chłopak za mną mocno docisnął i siedzi mi na ogonie… a dodatkową motywacją jego żwawego biegu jest jego dziewczyna, która czeka na niego właśnie tutaj.
“Ta, jasne, że niby tak mocno był w stanie docisnąć, żeby mnie tutaj dopaść?”
Ledwie zdołałem upić łyk, a mym oczom ukazała się sylwetka Jarka, który właśnie wpadł na punkt! Zagrzewany do boju przez swą życiową partnerkę postanawia nie trwonić czasu tak jak ja, i szybko uwija się na punkcie.
“No dobra chłopaki, dzięki za piwko i pogaduchy, ale ja muszę lecieć!”
Na wyjściu z punktu pomiar czasu wskazuje 18 sekund różnicy między nami!
Niech to szlag! Przez głowę przelatuje mi jedna, konkretna myśl: i co, mam teraz roztrwonić 14 godzin ciężkiej pracy? Cała ta walka i bezpieczne miejsce, do którego przez ten czas byłem przyjemnie przytulony ma mi zostać brutalnie wyrwane?
Postanawiam nie tracić czasu i mimo wszystko nawiązać walkę z samym sobą. Podstawa to nie poddać się zwodniczym myślom i nie odpuścić!
Tak, wiem, że Jarek musi być teraz w gazie. Kilka motywujących bodźców poniesie go i nim się obejrzę on będzie już przede mną!
Przed nami naprawdę niewdzięczny odcinek trasy – ostra dzida poprowadzona starą drogą zrywkową aż na grzbiet Rożków.
Czas wziąć się w garść! Pomaga mi w tym odpalona mentalna kotwica i wizja Trenerki, która – jeśli teraz odpuszczę – po wszystkim zjedzie mnie na czym świat stoi, a na koniec wyrzuci ze swej treningowej ekipy!
Po drodze mijam dwa górskie potoczki! Przy każdym z nich zatrzymuję się na 2 sekundy, by zanurzyć w ich toni czapkę – takie lodowate orzeźwienie jest tym, czego bardzo potrzebuję!
Po kilku minutach ostrego napierania pod górę zbieram się na odwagę i zerkam za siebie. Nie wiem jakim cudem, ale wygląda na to, że udaje mi się odejść Jarkowi na kilkadziesiąt metrów! W dole majaczy jego sylwetka – skupionego, z kijami w rękach prącego mocno przed siebie!
Ajjjj! Ten widok (i odległość między nami) zamiast mnie nieco uspokoić, sprawia, że pomimo iż pierwotnie nie planowałem, teraz też rozkładam kije, by jeszcze mocniej popracować na tym podejściu.
Kolejne sprawdzenie jak sytuacja za plecami – nie ma Jarka! Taki widok cieszy, jednak nie daję się tej zwodniczej chwili i cisnę tak, jak gdyby mój rywal deptał mi po piętach, i to dosłownie!
Jeszcze jakieś 50 metrów i wbijam na czerwony szlak! Tam zaczynam mijać utrudzonych zawodników klasycznego Rzeźnika, którzy widząc mnie, sami uczynnie ustępują miejsca na ścieżce… za co serdecznie im dziękuję!
Koniec jest naprawdę blisko! Znam ten odcinek niemal na pamięć! W nogach, wedle mojego Fenixa mam już ponad 108 km, a przede mną wciąż dobry kilometr i bardzo stromy fragment zejścia z Rożków… który w tym biegowym amoku zbiegam tak, jak nigdy wcześniej.
Całe ciało krzyczy, “czwórki” palą się i skwierczą, płuca świszczą a w głowie wybrzmiewa tylko jedno słowo: napierdzielaj!
Mknąc w dół wąskim i miejscami błotnistym szlakiem, do tego pełnym ludzi zmierzających w przeciwnym kierunku, znajduję ułamek sekundy by zerknąć za siebie. Wciąż obawiam się, że Jarek odpali na zbiegu i pociśnie jeszcze mocniej niż ja teraz! Ta myśl sprawia, że nie zwalniam nawet na moment, skupiając się do granic obłędu na jednym celu.
Jak najszybciej do mety!!
Cudowne rozmnożenie!
Na metę docieram bezpiecznie. Jestem drugi. Pobiegłem w okolicach trupa.
Z 18 sekund różnicy na punkcie w Lisznej, w Cisnej zrobiło się prawie 8 minut!
To wręcz nieprawdopodobne, aby na tak krótkim odcinku zrobić taką przewagę!
Zbyt często wydaje nam się, będąc w sytuacji bez wyjścia, że jedynym rozwiązaniem jest powiedzieć: “ok, przegrałem, poddaje się”!
Lecz jeśli jesteś na skraju swych możliwości, i mimo wszystko postanawiasz – wbrew rozumowi i wszelkim prawom – zrobić ten jeden krok więcej, okazuje się, że za ceglaną ścianą umysłu rozpościera się świat, o którym słyszałeś, ale w którego istnienie nawet bałeś się wierzyć!
I choć dla wszystkich na metę przybiegłem jako drugi, to dla siebie zdobyłem mistrzostwo świata. Pokonując ów niewidzialną granicę ograłem samego siebie, miażdżąc swą słabość!
Nie tylko dotarłem do swoich granic, ale przekroczyłem je, a do tego aktu desperacji pchnęło mnie – niczym w bezdenną otchłań – nagłe pojawienie się Jarka na ostatnim punkcie…
No Comments