Dreams come true
Ultra, to nie klepanie się po jajkach (bądź jak kto woli po zadkach czy plecach). To nie mówienie sobie nawzajem jak zajebiście zajebiści jesteśmy, tylko dlatego że przeczłapaliśmy kilkadziesiąt kilometrów w dzikim tłumie.
Ultra, to mieszanka skrajnych nastrojów, wzlotów i upadków, które im większe i bardziej wyraziste, tym bardziej zmieniające nas jako ludzi. Ultra, to samotna podróż w odległe, do tego dość często trudne i niebezpieczne rejony naszej osobowości. Podróż, którą jeśli przeżyjemy właściwie, będzie w stanie odmienić nas na dobre.
Zawoja, godzina 15:55. 5 minut przed startem.
“Panie i panowie, spokojnie. To jest ponad 100mil, więc zacznijcie spokojnie, nie gońcie. Pamiętajcie o piciu i chłodnych głowach, coby was nie poniosło…”
Czuję się jak student, który mimo iż naprawdę obkuty i świadom ogromu godzin poświęconych na naukę, idzie na egzamin i wie, że nic nie wie.
Gdzieś na trasie Stumilaka. Godzina 16:33.
Od kilku minut biegnę sam. Za mną ponad setka zawodników. Lecę swoim tempem, i choć czuję, że można by biec znacznie szybciej, świadomie hamuję swe zapędy, bo między zwojami wciąż odbijają się echem słowa Organizatora. Wszak przede mną jeszcze ponad 170 kilometrów, kilkadziesiąt szczytów i tyleż samo dolin. I mimo iż z każdym krokiem czuję się coraz lepiej, zachowuję rozsądek, bacznie wsłuchując się we wszelkie sygnały płynące z organizmu. Nie oglądam się za siebie, wypatruję jedynie najbliższego zakrętu lub wzniesienia.
Krowiarki. PK1 (punkt kontrolny) 10 km trasy.
Sytuacja dla mnie całkowicie nowa i trochę niebywała-wszak wbiegam pierwszy! Tankuję do pełna oba flaski z wodą, wrzucam do każdego po pastylce #Nuun (napój z minerałami), serdecznie dziękuję zgromadzonym na punkcie Wolontariuszom oraz Organizatorom we własnych osobach i ruszam w kierunku Diablaka! Całe szczęście i wbrew wcześniejszym przewidywaniom, pogoda utrzymuje się na rozsądnym poziomie i nie ma potrzeby skracać trasy ze względu na piorunujące (sic!) niebezpieczeństwo!
Poza tym, biec Stumilaka i nie być na Babiej Górze, to jak dostać wybrakowany towar 😉
Po drodze na Babią mijam schodzących z gór turystów. Jeden z nich nawet na chwilę przystaje by wyrazić swe uznanie kwitując je słowami:
“Podziwiam! Ja to ze schodzeniem w dół ledwo sobie radzę, a pan tak pod górę szybko wchodzi!”
Nawet nie wiem kiedy znalazłem się ponad granicą lasu. Teraz biegnę szlakiem wijącym się pośród kosodrzewinowych zarośli. Pomału zaliczam kolejne szczyty: Sokolica, Kępa, Gówniak, by chwilę potem znaleźć się na ostatniej prostej prowadzącej na najwyższy punkt tej dzikiej wyprawy czyli Diablak!
Przed samym szczytem dostrzegam charakterystyczną sylwetkę prawdziwej łowczyni chwil ulotnych. Oto i ona, Karolina Krawczyk, gotowa wiele poświęcić by uchwycić i połączyć to, co w przyrodzie magiczne i niepowtarzalne z czynnikiem ludzkim, a w tym konkretnym przypadku z biegaczami.
Trzeba przyznać, że Diablak okazuje się być wielce łaskawym, bo nie dość że wciąż jest bezdeszczowo, to jeszcze widoki, które się stąd rozpościerają po prostu zapierają dech w piersi. Na horyzoncie gra kolorów i świateł, wszak w oddali szaleje już burza. Ciekawe czy i gdzie mnie złapie?
Do PK2 (przełęcz Glinne) docieram na oparach. Dobrze, że w międzyczasie popadało.
Biegnąc wpadam z pełną premedytacją w uginające się od kropel deszczu bukowe gałęzie, łapczywie spijając nagromadzoną na liściach wodę. Mam za sobą najdłuższy odcinek pomiędzy punktami (26 km) z brakiem możliwości uzupełnienia płynów, a właśnie tych jest mi teraz najbardziej potrzeba!
Pomocni wolontariusze Pokojowego Patrolu uzupełniają moje flaski, a ja zajadam banany, daktyle i zapijam kolą. Poza tym, teraz jest najlepszy moment by odpalić czołówkę, wszak jaśniej to już nie będzie, a przede mną mocne podejście pod Pilsko.
Jeden z wolontariuszy proponuje mi oscypka na wzmocnienie, twierdząc, że będę biegł po nim jak owieczka. Odpowiadam mu, że ja już jem jak owieczka (trawsko!), i tak też biegam 😉
Pierwsze kilkaset metrów po wyjściu z PK2 biegnę jakbym unosił się nad ziemią. Euforyczny stan w jakim się znalazłem sprawił, że przez kilka dobrych chwil śpiewam na głos mantrę, która jest ze mną od samego początku tego niezrozumiałego wyścigu. Co ciekawe, podejście pod Pilsko (mimo iż w ciemnościach) odczuwam jako bardzo przyjemne i interesujące doznanie.
Dostaję SMSa. Ponieważ zbytnio nie forsuję na tym podejściu tempa, postanawiam rzucić okiem, któż to do mnie o tej porze pisze. To Magda, moja Trenerka, od której wiadomość jest jak dodatkowy bodziec:
“Zachowaj zimną głowę. Dobro robota, ale nie szarp”
Jestem co raz bliżej szczytu. Obracam się za siebie i dostrzegam w niedalekiej odległości żwawo przesuwające się światełko. Oho! Wreszcie mam kogoś za plecami! Pierwsza myśl: pewnie chłopaki z 50 mil albo z dystansu 100 km wzięli się wreszcie do roboty i biegną, tak jakby na takich dystansach biec należało.
Jednak to druga myśl, sprawia że krew zaczyna nieco mocniej krążyć, a umysł w ferworze skrajnych myśli wchodzi na niebezpieczne rejestry. Na ironię, ten KTOŚ za mną, to pewnie zawodnik ze 100 mil, i coś mi mówi, że jest to Rafał Kot.
Pędząc w dół (jak się weszło na Pilsko, to teraz trzeba zeń zejść) próbuję zrobić małą przewagę na tajemniczym pościgiem. Co jakiś czas zerkam za siebie i w pewnym momencie znów jestem całkowicie sam. Chwilę potem dostaję kolejną wiadomość, tym razem od Taty, który zarywa nockę wraz ze mną.
“Goni cię Kot Rafał ze Szczytna. Parę ultra już wygrał-zawodowiec… ale ty też…”
Ha! Czyli intuicja znów mnie nie zawiodła! Po tej wiadomości przychodzi jakiś dziwny spokój. Analizuję sytuację i jedyne co postanawiam, to trzymać się swoich założeń, a przede wszystkim równego tempa, pamiętając o jedzeniu i piciu. Bo jak mawia Scott Jurek, “ultra, to zawody w jedzeniu i piciu”.
Biegnę, podchodzę i znów biegnę- tak wkółko Macieju!
Okolice Kikuli. Jest po 23. Z oddali docierają do mnie dziwne dźwięki? Czyżby majaki?
Nie, nie na tym etapie biegu i nie w połowie pierwszej nocki! Im bliżej Krawcowych Wierchów, tym odgłosy nabierają na sile, a w mej głowie zaczyna się kształtować bardzo ciekawa teoria.
Jest 23:33. Dostrzegam jakieś światełka na polanie po prawej stronie szlaku. Zawodzenie czy łabędzi śpiew? A może góral co został na hali na noc, owieczkom do snu śpiewa?
Mijam drogowskaz wskazujący trasę do schroniska Krawcowe Wierchy. Szybko łączę fakty i jestem niemal pewien, że wodzirejem schroniskowej imprezy jest mój kolega Marcin, który w owym schronisku pracuje. Szkoda, że nie mam czasu, bo chętnie wpadłbym z wizytą!
PK3 – Przełęcz Glinka. (ok. 57 km trasy)
Na punkt wpadam w dobrym nastroju. Pozdrawiam przemiłych ludzi, którym z jakichś niezrozumiałych przyczyn zechciało się stanąć pośrodku lasu, by czekać tu na biegowych zakapiorów, spragnionych jedzenia i picia. Co ciekawe, jestem jakby trochę za wcześnie, bo słyszę, że dosłownie na chwilę przed moim przybyciem zdołali rozłożyć swój kramik rozmaitości.
Tradycyjnie już uzupełniam osuszone do cna flaski, wciągam bakalie i znikam w objęciach nocy.
Przede mną złą sławą osnuty Oszust. Przed startem tyle się nasłuchałem, że w świadomości ta góra zdołała urosnąć do miana wrednej, niewdzięcznej i nieprzewidywalnej…
Nie taki Oszust straszny jak go malują!
Nie wiem, czy to za sprawą panującego mroku, czy też po prostu swoistego transu w jakim znajduję się od dobrych kilku godzin, ale zdobycie Oszusta zaliczam do przedsięwzięć tych bardzo udanych i nie aż tak wyczerpująych, jak można by tego oczekiwać. Powiedzieć, że było fajnie, to nic nie powiedzieć!
Jednak prawdziwa zabawa zaczęła się na piekielnie stromych zbiegach od strony prowadzącej w kierunku Wielkiej Rycerzowej. Dobrze, że jest jeszcze sucho, bo w przeciwnym razie dupozjazd byłby murowany…
Chwilę potem mam okazję przekonać się, dlaczego Wielka Rycerzowa jest Wielka!
Srogie podejście, pod którym postanawiam przysiąść na sekundę w “słowiańskim przykucu”. W momencie robi się tak miło, że chwilę potem leżę już na lewym boku. Co za uczucie! Jeszcze tylko przymknąć oczy i dać się otulić objęciom Morfeusza…
Całe szczęście szybko wraca przytomność umysłu, która stawia mnie na nogi i każe przeć dalej przed siebie. Nie ma czasu na spanie!
Na zbiegu z Rycerzowej zauważam brak odblasków na czerwonych szarfach-oznakowanie trasy-które były bardzo pomocne na wcześniejszych etapach (odblaski to istotny element poprawiający orientację na trasie-w blasku światła czołówki wskazują właściwą drogę na kilkadziesiąt metrów do przodu). W pewnym momencie tracę z oczu oznakowanie. Postanawiam trzymać się słupków granicznych i podchodzę próbując odnaleźć zagubione szarfy. Spoglądam na zegarek, który daje jasno do zrozumienia, że jestem poza szlakiem. Ulegam jego sugestiom i zbiegam ścieżką, po której chwile temu piąłem się do góry.
Jest i Rafał!
Podczas gdy ja szukałem oznakowań, Rafał który cały czas siedział mi na ogonie właśnie znalazł się przede mną! Teraz biegniemy razem, co w sumie jest miłą odmianą. Wymieniamy kilka zdań, jednak nie za wiele, by nie mącić spokoju leśnej kniei.
PK4 – Przegibek – 80 km.
Do schroniska na Przegibku docieramy w minutowym od siebie odstępie. Lokujemy się w sieni budynku, gorączkowo dopytując o przewidziane na tym punkcie ziemniaki lub gorącą zupę. Ziemniaki wciąż w popiele, a zupa niejadalna. Ani przez Rafała, ani przeze mnie. Proszę o kawę i banana.
Gdyby były bułki, to zjadłbym je jak Adam Małysz, z bananem właśnie. Pozostaje jedynie dopchanie orzeszkami i zapicie kolą.
Sebastian który rządzi na Przegibku mówi, że w historii Stumilaka jeszcze nikt o tej porze (i w takim czasie) w tym miejscu trasy się nie zameldował. Dodaje jeszcze, że możemy tutaj skończyć, dostaniemy medale. Kusi wizją gorących pryszniców i ciepłych łóżek, nerwowo oczekujących na nasze przybycie…
A dają klamrę za 50 mil? Nie? To biegnę dalej!
Z punktu wychodzimy niemal równocześnie. Czuję, że potrzebuję kilka minut mocniejszego truchtu by przywrócić organizm do odpowiedniego stanu używalności. Oddalam się od Rafała, po czym przystaję i nawołuję, by dołączył do mnie. On pozostaje niewzruszony dając jasno do zrozumienia, bym na niego nie czekał…
Dreams come true
Krasna. 3 miesiące wcześniej. Poranek.
Budzę się zlany potem, wciąż nie do końca wiedząc czy to wciąż jeszcze sen, czy może już jawa.
Wpadające do sypialni światło wschodzącego słońca sugeruje, że jednak to drugie. Wrażenia przed chwilą bezpardonowo zakończonego snu pozostają na tyle mocne i intensywne, że jeszcze przez dobrych kilka chwil nie mogę się pozbierać. Ale trudno się dziwić, przecież właśnie wróciłem z dalekiej i bardzo emocjonującej przyszłości!
Otóż śniło mi się, że wbiegam na metę Stumilaka jako pierwszy zawodnik! Co za uczucie!
Chwilę potem, zapytany przez Organizatorów o najciekawszy fragment trasy, odpowiadam, że w ogóle jej nie pamiętam…
Stumilak. Gdzieś na trasie. Godzina 5:13.
Po ciemnościach nocy nie ma już nawet śladu. Czołówka ląduje w plecaku, a ja, miarowym tempem wciąż prę przed siebie. Na trasie witam wschodzące słońce, które pojawiając się na horyzoncie wlewa niezmierzone pokłady energii nie tylko w budzącą się do życia przyrodę, ale również i we mnie.
Korzystam z chwili samotności i odprawiam swe poranne, mentalne rytuały. To pomaga mi zachować spokój, balans i jasność tego, po co tutaj jestem.
Kilometry lecą jeden za drugim. Nagle dzwoni telefon. Jego dźwięk wyrywa mnie z zadumy. Odbieram. W słuchawce słyszę głos Szachrajki, który sam z siebie sprawia, że “biegnę wraz z ziemią”.
Szybka wymiana zdań, i wiem, że za kilka chwil spotkamy się w Zwardoniu.
Do PK5 (Zwardoń, ok. 103 km) jeszcze jakieś 500 metrów. Nagle dostrzegam, że ktoś biegnie w moim kierunku-to Szachrajka! Ajajaj! Trzaska parę fotek, podbiega, daje buziaka i wyrywa przede mnie. I tak wpadamy razem do punktu!
Jeeeeeśćććć!
Po pierwsze, grzecznie i serdecznie witam się z wolontariuszami na punkcie i przepraszam, że jestem przed czasem 😉 Zaraz potem dopytuję o ziemniaki, na które czekam od Przegibka… i na które jeszcze chwilę będę musiał poczekać.
Całe szczęście Ania jest przygotowana i chwilę potem zajadam krem z batatów! Boszzze, czysta poezja! Do tego zagryzam smażone tofu, a na koniec dopycham pomarańczą i arbuzem.
W międzyczasie do punktu dobiega też Rafał, z którym dzielę się zupą. Jemy i pijemy w najwyższym skupieniu i koncentracji na tychże z pozoru błahych czynnościach.
Kto tego nie przeżył, ten raczej nie zrozumie. Ultra, poza wieloma innymi efektami ubocznymi, uczy również doceniania i czerpania radości z rzeczy najmniejszych, najbardziej oczywistych…
W Zwardoniu nie szaleję na punkcie. Spokojnie daję sobie czas na pozbieranie się po nocce spędzonej na trasie. Dojadam ostatni kawałek arbuza, pakuję plecak, wrzucam na później mini naleśniki jakie Ania specjalnie dla mnie przygotowała.
Co do mnie nie podobne, zmieniam skarpety na suche i czyste, a koszulkę, którą mam w przepaku Szachrajka na ma zlecenie traktuje nożyczkami, przycinając ja po długości. Lepsza wentylacja, lepszy komfort biegu, lepsze osiągi.
A może by tak skończyć już tutaj? Pierwsze miejsce na 100 km to też nie byle co.
A dają klamrę? Nie? No to biegnę dalej!
Z PK5 to Rafał wychodzi jako pierwszy, jednak chwilę potem truchtamy już razem ramię w ramię.
Zauważamy też jak bardzo zmienia się otoczenie i trasa biegu. Do Zwardonia, czyli na dobrych 100 kilometrach nie było ani jednego asfaltowego odcinka, a teraz od kilku minut klepiemy po bitumicznej nawierzchni.
Dawniej bym psioczył i narzekał. Teraz wykorzystuję te okoliczności i nieco przyspieszam.
Znowu jestem sam.
Kurs na Przysłop. Kurs na ziemniaki!
Nie wiem co się dzieje, ale od Zwardonia zaczyna mi się rozjeżdżać kilometraż. Z przewidzianych przez Organizatora 16 kilometrów pomiędzy PK5 i PK6 wychodzi nieco ponad 18, czyli o dobre 2 km więcej. No nic. Ważne, że w końcu dobijam do Schroniska pod Baranią Górą, gdzie zostaję przyjęty naprawdę po królewsku!
Zjadam 2 (słownie: DWA) talerze gotowanych kartofli! Wypijam piwo bezalkoholowe, które uprzejmy szef punktu (i chyba przy okazji Schroniska) pozwala zabrać z “restauracyjnej” lodówki.
Spotykam też panią, która dosłownie 15 minut temu skończyła znakować odcinek, który właśnie pokonałem. Podobno takeśmy z Rafałem wszystkich zaskoczyli naszym tempem, że nie tylko nie nadążali z otwieraniem punktów, ale i ze znakowaniem trasy 😉
Fajno, fajno, ale trzeba lecieć dalej. Wszak do zrobienia wciąż pozostaje blisko 60 km, a po drodze nadal czeka mnóstwo atrakcji!
Na Baranią Górę wchodzę marszrutą wyznaczoną przez track wgrany do zegarka. Oznakowań w terenie brak. Dopiero pod samym szczytem spotykam chłopaka, który znakuje ten odcinek trasy (leci w przeciwnym kierunku niż ja). Widać, że biegnie jak oszalały, chcąc zdążyć przed zawodnikami. Mija mnie i szczerze przeprasza, że nie dał rady szybciej.
Muszę przyznać, że im bardziej zagłębiam się w ten odcinek trasy, tym większy szacunek mam do ekipy znakującej, a zwłaszcza do tego chłopaka! Techniczne trudny teren, do tego z drogą kilkukrotnie wijącą się poza oficjalnym szlakami, ze zboczami po których trudno jest zejść, nie mówiąc nawet o zbieganiu po nich.
Są też podejścia, na których chwalisz Orga za pomysłowość i przeklinasz za wyjątkowo sadystyczne upodobania!
No nic! Jeszcze chwila, jeszcze jedno cholerne podejście, a zaraz po nim zbieg i będę w Ostrym. Stamtąd już “tylko” Skrzyczne i dalej jakoś to będzie.
Ku memu zdumieniu, w Ostrym wita mnie Szachrajka (no dobra, po cichu nawet na to liczyłem!). Szybkie tankowanie flasków, pomarańczka, kola i sruu, lecim na Skrzyczne!
Na podejściu kilka raz muszę przystawać i chować się krzaczorach, bo szlachta na motorach pędzie w dół na złamanie karku. Mi zdrowie miłe, więc nie zamierzam ryzykować z nimi zderzenia.
Skrzyczne. Podchodzę i zastanawiam się, czy Michał (Organizator) nie mógł poprowadzić tego podejścia z jeszcze jakiejś innej, bardziej dzikiej i jeszcze bardziej stromej strony. A co, jak się bawić, to się bawić 😉
Nie jest źle. Co prawda pogoda pomału zaczyna się załamywać, ale nie ja!
Zarzucam na grzbiet przeciwdeszczówkę i napieram dalej. Widzę już Schronisko, ale widzę też inne, totalnie niepasujące do tego miejsca elementy: ściankę wspinaczkową, plac zabaw dla dzieci!
A dalej jest jeszcze gorzej! Koparki i ciężki sprzęt budowlany, rozorana grań. Co to jest? WTF?!
Zaczyna padać coraz bardziej, do tego ten deszcz jest zimny, nieprzyjemny, przeszywający.
Chowam się na chwilę pod napotkaną wiatę i wciągam szachrajkowego naleśnika. Czas ruszać dalej.
I choć bezustannie posuwam się do przodu, mam wrażenie że z każdym krokiem zwalniam, a czas z każdą minutą przyspiesza.
Długi zbieg. Wiem, że na jego końcu czeka na mnie przełęcz i punkt odżywczy. Nie mylę się!
PK8 – przełęcz Salmopol. 147 kilometr trasy (na moim zegarku już 152 km!)
Wpadam na punkt i tradycyjnie już gorąco pozdrawiam wolontariuszy.
Bez zbędnej kokieterii pytam czy nadal jestem pierwszy, bo mam wrażenie, że tak zamulam, że ktoś mógł mnie wyprzedzić, zwłaszcza wtedy gdy byłem w krzakach za potrzebą…
Chłopaki z uśmiechem na ustach dają mi jasno do zrozumienia, że wciąż jestem primero, i że nie tylko mam ogromną przewagę nad trzecim zawodnikiem, ale również nad Rafałem. Wow!
Panowie postanawiają zaskoczyć mnie raz jeszcze, proponując makaron z warzywami! Ale jak to? Tutaj, makaron, do tego jeszcze przeze mnie zjadliwy?
Okazuje się, że troskliwi Organizatorzy postanowili zafundować ekstra jedzenie dla mnie i dla Rafała (obaj latamy na roślinach), mając na uwadze to, że ani w Przegibku, ani w Zwardoniu nic ciepłego zjeść nam nie było dane.
Jest czas na dobre i konkretne jedzenie, a przy okazji na chwilowy reset głowy. Korzystam z tych dobrodziejstw i konwersuję z ekipą tego punktu – trochę się śmiejemy, trochę rozmawiamy o trasie, o zawodach.
Minuty lecą, a zjadam ponad pół kilograma “stałego” jedzenia! Ależ cudowne uczucie sytości w brzuchu. Tankuję picie, zapijam kolą i żegnam się z Salmopolem.
Nie mija nawet 15 minut jak czuję zbawienny wpływ chwilę temu zjedzonych warzyw z makaronem. Tam, gdzie się tylko da biegnę, dzięki czemu kolejne kilometry wpadają jak oszalałe. 158, 159, 160 i bam, 161 km! Akurat wtedy biegnę w lesie, po warstwicy jednej z kilkudziesięciu gór przygotowanych na trasie.
Patrzę na zegarek i wydzieram się z całych sił!
Uaaaaaaaa! Udało się przebiec 100 mil w czasie poniżej 25 godzin! Ta dzika radość, która rozeszła się głośnym echem po okolicznych lasach działa jak nitro w samochodzie wyścigowym.
To nieważne, że cel tej poniewierki wciąż pozostaje odległy. Ważne jest to, że jestem tu i teraz, i że wciąż, mimo przeszło 160 kilometrów potrafię cieszyć się tym co robię. A to działa niezwykle stymulująco!
Około 170 kilometr (podług mojego zegarka).
Właściwie ten bieg mógłby się już skończyć. Stąd do Szczyrku jest już przysłowiowy rzut beretem.
Ale nie, Pan Michał musiał poprowadzić trasę po swojemu. No bo jak to? Być w okolicach Szyndzielni i nie wejść na nią?
Tak, brnę w błocie po kostki i sklinam Orga, który znów puścił podejście drogą zrywkową.
No ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Więc zaciskasz zęby i napierasz przed siebie.
Do ostatniego punktu zlokalizowanego w Bystrej mam jeszcze jakiś kilometr. Zaczyna się wieś, więc wskakuję na chodnik i toczę się w kierunku PK9.
A na punkcie, oprócz jednej wolontariuszki, którą uprzejmie proszę o kawusie, czeka komitet powitalny.
Zwycięzca trasy 100 km we własnej osobie, a wraz z nim jego koledzy, którzy wyrwali się z jakiegoś szkolenia, by zobaczyć jak wygląda typ, który ma w nogach ponad 170, górskich kilometrów.
Ściągam kilka łyków gorącej kawy, zagryzam orzeszkami, a panowie robią sobie ze mną zdjęcia.
Wszak małpka zaaferowana bananem jest spokojna i przyjazna, i wtedy nawet blask fleszy jej nie denerwuje 😉
Czas ruszyć zwłoki w kierunku mety. Jeszcze “tylko” jedno podejście, jeszcze “tylko” 600 m pionu, jeszcze “tylko” 8 km i będzie po wszystkiemu.
Dreams come true
Można powiedzieć, że pod Magurę podchodzę razem z Tatą. Co jakiś czas słyszę dźwięk nadchodzącego SMSa.
Jeszcze tylko 1000 m do szczytu, a później z górki na pazurki i…
Do szczytu tylko 600 m. Dawaj, jest bardzo dobrze!…
Idę, i pomału zaczyna do mnie docierać to, co się właśnie wydarza.
Jestem pierwszy, mam sporą przewagę na drugim zawodnikiem i lecę na złamanie 30 godzin. Po drodze wygrałem 50 mil, potem 100 km a teraz czas, by spiąć to wszystko w jedną, konkretną całość. W chwili wzruszenia przemykają mi przed oczami miesiące przygotowań, treningów i zadedykowania. Kręcę głową z niedowierzania!
Zaczyna się ostatni zbieg. W dole rozpościera się niesamowita panorama, a na mojej twarzy maluje się potężny uśmiech. No dobra, czas na selfie z trasy! A co, z takim widokiem w tle, z takim samopoczuciem chyba można sobie na to pozwolić!
Składam kije i przyczepiam do ulubionego plecaka UD AK 3.0, który znowu świetnie sprawdził się jako nieodłączny kompan w podróży. Czas uwolnić ręce i skupić się na końcówce, a ta najłatwiejsza nie jest. Kto zbiegał po płytach typu “jumbo”, ten wie co mam na myśli.
Niby tak blisko, a jednak wciąż daleko. Licznik na zegarki już dawno przeskoczył magiczne 180 km! A ja wciąż zbiegam i zbiegam.
Zagaduję napotkaną panią czy do skoczni w Szczyrku jeszcze daleko?
Tak, skocznie – to teraz właśnie one są moim drogowskazem, moją latarnią, moją Mekką, moją Wrindawaną!
Dopadam wreszcie do głównej ulicy i chodnikiem pędzę ile sił w nogach w kierunku mety. Nie widzę oznakowań, widzę już tylko skocznie!
Spoglądam na zegarek i dociskam tempo jeszcze bardziej, tak aby dało się złamać 29 godzin!
Dostrzegam Szachrajkę! Teraz wiem, że nie ma takiej mocy we wszechświecie, która mogłaby mnie przed wygraniem Stumilaka powstrzymać! Jedne zakręt, potem drugi i wbiegam na dziedziniec szczyrkowego amfiteatru.
Podchodzą do mnie ludzie z pochodniami. Ściągam czapkę i kłaniam im się nisko.
To już koniec. Zgarnąłem wszystko co było do zgarnięcia.
No Comments