Dokładnie tak! Niedzielne bieganie miało być w swym założeniu może i długie, ale przede wszystkim spokojne i tętnem stonowane. Wyszła z tego gorączkowa gonitwa za Erwinem, z którym ustawiłem się na szczycie Królewskiej Góry w samo południe, czyli o 11:30!
Cóż, sam sobie jestem winien, bo przekalkulowałem, myśląc, że na Królewską dostanę się w godzinkę, do tego zbyt późno wyszedłem z domu. Erwin za to człek punktualny, i na górze zjawił się dokładnie o umówionej godzinie. Jednak trochę za zimno i za wietrznie było, aby czekać na spóźnialskich, więc postanowił, że pobiegnie dalej umówioną trasą, a my, z Śanti go dogonimy.
Trochę to nierówna walka, gdy na miejscu spotkania pojawiasz się pół godziny później… Ale co tam, próbując nie szarżować tętna, mimo wszystko dalej staraliśmy się dreptać duchowi po piętach. Całe szczęście, nawet gdy nie było z nim kontaktu (telefon się rozładował), to dość wyraźnie były widoczne jego ślady. I tak, biegnąc po tropach, zakręciliśmy spore koło, lądując z powrotem na Królewskiej Górze. Byliśmy o mały włos, by tam, na szczycie wreszcie dopaść Erwina, nim zniknie na swojej ścieżce prowadzącej do Piekła.
Cóż, nie tym razem!
Nie ma rutyny. Jest zaskoczenie i szukanie rozwiązań w zaistniałych, czasem zdawałoby się nieprzychylnych okolicznościach. Jednak te, gdy się dobrze do nich zabrać, potrafią wiele nauczyć, a i nowy kierunek wskazać.
Dziękuję Erwin, za wspólny trening, co prawda bardziej duchem, aniżeli ciałem, ale to tylko kwestia szerszego spojrzenia na temat.
28 km na świeżym powietrzu, 1000 m przewyższenia, i trzy najwyższe okoliczne szczyty nasze (Kiczora, Królewska Góra, Sucha Góra)! Ba, Królewska nawet razy dwa! A do tego szczęśliwy Syberian!
No Comments