Szybko i krótko, czyli amerykańskie zawody Cirque Series na szwajcarskiej ziemii.
Cirque Series, bo o tej imprezie mowa, to cykl krótkich i stromych, górskich biegów, których zdecydowana większość rozgrywana jest w USA. Zdecydowana, bo na 7 biegów, jak do tej pory tylko 1 jeden zorganizowany został poza Ameryką Północną. Tak się jakoś złożyło, że organizator i pomysłodawca tego cyklu, Julian Carr, postanowił, że impreza swój debiut na Starym Kontynencie zaliczy w Engelbergu.
Idea Cirque Series jest prosta: ma być relatywnie krótko (max 15 km) ale przy tym stromo! Innymi słowy, łapiemy tak dużo przewyższenia jak tylko się da, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu oraz istniejące szlaki oraz infrastrukturę. Na trasie cyklu, oprócz wspomnianego wcześniej Engelbergu mamy takie lokalizacje jak Brighton, Snowbird, Alto w stanie Utah (najwyższy punkt na trasie to bagatela 3245 m n.p.m!!), Alyeska (bieg w południowej części Alaski), Targhee (Wyoming) – tutaj zaliczmy dwa 3 tysięczniki. Prawdziwą ’truskawką na torcie” jest Arapahoe Basin w północnym Kolorado, tuż w okolicach kultowego dla biegaczy Boulder. Ten bieg startuje z pułapu 3285 m n.p.m, by w najwyższym punkcie dobić do 3886 m n.p.m! Wysokości dla biegaczy Środkowej Europy po prostu nie osiągalne!
No dobra, fajny ten cykl, tylko kto normalny lata na zawody które trwają TYLKO 15 k i l o m e t r ó w?
Śmieszne to, ale rzeczywiście, jak ktoś mnie zna i słyszy że lecę na zawody oddalone od domu o ponad 1000 km, na których zamierzam przebiec raptem 15 km, to łapie się za głowę! No bo jak, ultras i start w „czymś takim”?
Start w sobotę, ale my do Engelbergu docieramy już w czwartek popołudniu. W planach był rekonesans trasy. Jednak z racji szybko ubywającego dnia ów plan zrealizowaliśmy połowicznie, decydując się na wyjazd kolejką linową do miejsca, w którym akurat kończy się ponad 6 km podbieg trasy zawodów. Potem spokojny zbieg pozostałą częścią trasy. Z pozoru nic prostszego, jednak płuca na tej wysokości (1800 m n.p.m.) zaczynają funkcjonować jakby w okrojonym zakresie, i bieganie, nawet to w dół okazuje się być nie lada wyzwaniem. Zbieg jest bardzo biegowy, mało techniczny. Płynnie uciekające metry w pionie (na tym zbiegu było ich ponad 900!) sprawiają, że nasze „czwórki” równie płynnie i szybko płoną, i to dosłownie!
Co Alpy to Alpy! Bez względu na to czy na codzień trenujesz w Warszawie czy na Pogórzu, to te góry szybko pokażą ci swą potęgę i moc! Domsy „czwórek” utrzymały się aż do dnia startu 🙂
Po czwartkowym paleniu mięśni, piątek postanawiamy potraktować nieco luźniej i w górach spędzamy „tylko” 8 godzin! Mimo, że przemieszamy się w większości z wykorzystaniem “cable car” czyli kolei linowych, to na koniec dnia nasze garminowskie zegarki wskazują ładne 30 tysięcy kroków.
Jak by to miało nie być w sobotę, to zdecydowanie warto było zmęczyć organizm na tych wysokościach (Titlis ponad 3000 m n.p.m.) i wycisnąć z tych niesamowitych okoliczności przyrody i pogody więcej niż 100%.
Po drodze z gór do hotelu zaliczamy biuro zawodów i odbieramy pakiety. Zastanawiam się czy wspominać o tym co w sobie skrywały… Może po prostu napiszę, że były na maksa dopakowane konkretnymi, biegowymi gadżetami, do tego stopnia, że mogłyby przyprawić o zawał niejednego z polskich organizatorów trałowych biegów 😉 I co jeszcze ważne, w pakiecie nie było ani jednej ulotki!
Sobota, dzień startu. Od rana dolinę Engelbergu spowija mgła, zaczyna mżyć drobny deszcz.
Po rozgrzewce docieramy do miejsca startu, które jednocześnie jest metą biegu. Wokół mnóstwo ludzi. Są biegacze, są ich rodziny, są też setki turystów czekających na swój wagonik pędzący w kierunku Titlis. Małe, biegowe miasteczko tętni życiem. Jest spiker, jest DJ, jest „american spirit”, jest prawdziwe, biegowe święto.
Bez zbędnych ceregieli, punkt 10:00 startujemy!
Początek to około kilometrowa, szutrowa rozbiegówka prowadząca wzdłuż rzeki. Lecimy mocno, tyle na ile pozwalają warunki i aktualna forma. Po niespełna 4 minutach biegu trasa odbija mocno w prawo, wbiega w las i pnie się ku górze. Po lewej stronie mijamy skocznię Gross-Titlis-Shanze znaną z zawodów Pucharu Świata w skokach narciarskich. Tempo jest naprawdę mocne, serce pracuje na wysokich obrotach, adrenalina nakręca do wzmożonego wysiłku, odcina od wciąż bolących „czwórek”.
Teraz tylko przetrwać 6 kilometrowy podbieg, na którym mamy do zgarnięcia blisko 900 m przewyższenia.
Mimo, iż wszystko odbywa się daleko poza strefą komfortu, to bieg daje niesamowitą, wręcz trudną do opisania radość. Pojawia się też uczucie głębokiej wdzięczności za to, że mogę biegać w tak cudownych górach, dzieląc moją pasję z innymi miłośnikami tego typu aktywności!
Wcześniej wspomniany podbieg pokonuję lepiej niż mógłby sobie wymarzyć. W większości miejsc biegnę, przechodząc do szybkiego marszu tylko tam, gdzie nachylenie dalece wykracza poza 25%. Nie dość, że nie daję się wyprzedzić, to sam wyprzedzam zawodników przede mną!
Po męczącym podbiegu łapiemy trochę wypłaszczenia i biegniemy wzdłuż linii brzegowej alpejskiego jeziora Trüebsee. Widoczność jest niemal zerowa, bo wszystko skąpane jest we mgle i chmurach. Przed nami jeszcze jeden podbieg, a właściwie bardzo strome, trawiaste podejście pod starym wyciągiem. Zaliczenie niby-szczytu i jazda w dół!
Na zbiegu wyprzedzam w sumie 2 biegaczy. Jednego z nich „odhaczam” jakieś 600 m przed metą. Wcześniej to on miał nade mną przewagę nie tylko dobrych 400 metrów ale i znacznie dłuższych nóg niż moje. Gdy doszedłem go na odległość około 50 metrów postanowiłem zaatakować, i zobaczyć co z tego wyjdzie.
Po pierwsze byłem ciekaw czy mój organizm to wytrzyma, po drugie jak ten biegacz zareaguje na mój atak.
Atak!
Przez kilkanaście sekund biegniemy razem, noga w nogę, płuco w płuco, po czym nie kalkulując, postanawiam dorzucić do pieca i puszczam nogi jeszcze bardziej. Wychodzę na minimalne prowadzenie i tylko czekam, aż on zacznie odpierać atak. Okazuje się, że moje średnio tempo na tym odcinku oscylujące w okolicach 3:15 min/km wystarcza do tego by nie tylko utrzymać początkowo mikrą przewagę, ale żeby z każdym metrem jeszcze bardziej ją powiększać.
Wpadam na metę nakręcony jakbym wypił na raz paczkę yerby! Całym sobą emanuję dziką i naturalną radością, tak jakbym wygrał jakieś mistrzostwa świata! Zbijam piątki z innymi biegaczami, witam tych których wcześniej wyprzedziłem.
Szybko i krótko
Na początku bałem się tych zawodów. Obawiałem się zarówno dystansu jak i przewyższenia (wysokości nad poziomem morza jak i pionu który był do zrobienia). Dystansu, bo co jak co, jednak inaczej trenujesz pod ultra, a inaczej pod takie krótkie zawody. A pionu? Cóż, możesz trenować w górach, jednak góry górom nie równe. Zbyt dużo czynników i zmiennych, by móc się ot tak po prostu przygotować do biegania w Alpach bez biegania w Alpach. Zwłaszcza w kontekście biegów ultra.
Skąd liczba mnoga?
Coby nie przedłużać, wspomnę jeszcze tylko dlaczego w ogóle pojawiłem się w Szwajcarii i akurat w tych zawodach wziąłem udział. Bez zbędnego słodzenia, szczerze i otwarcie, to gdyby nie ekipa Pogórze Ultra Trail i ich konszachty z Narodową Organizacją Turystyczną Szwajcarii, to ani ja, ani Artur nie mielibyśmy okazji doświadczyć magii Engelbergu, Titlis i zawodów Cirque Series.
Główną nagrodą pierwszej edycji PUT na dystansie 60 km był wyjazd do Engelbergu na zawody, o których przeczytasz powyżej.
PUT60 wygrał Artur Jendrych a do mnie po prostu uśmiechnęło się szczęście. W składzie ekipy #naEngelberg znalazł się również, znakomity fotograf Krzysztof Szaro, który Szwajcarię – można śmiało rzec – zna od podszewki. Takie to nasze trio ruszyło zdobywać Engelberg!
No Comments