Poniższy tekst, to fragment raportu po Magurskim Ultramaratonie (dystans 67km), jaki wysłałem do mojej trenerki jakiś czas po zawodach…
Nieco spóźniony, ale obiecany mini raport z MURa.
Na zawody jechałem nieco wystraszony, bo gdzieś tam w podświadomości tkwiły jeszcze majowe zawody Jaga-Kora, też przecież rozgrywane w Beskidzie Niskim o bardzo podobnej charakterystyce trasy. Krótko mówiąc obawiałem się powtórki z rozrywki… z drugiej strony wierzyłem, że to co wydarzyło się właśnie na Jadze, a później na końcówce Rzeźnika, czy w końcu na półmaratonie w Dwerniku, to coś stałego w mojego głowie, w mentalności – zasób do którego wreszcie mam dostęp!
Start i pierwszy kilometr to dość płasko po asfalcie. Spodziewałem się, że niektórzy wystrzelą jak w zawodach na 5k – w trupa – sama wiesz jak to często wygląda… a tu ni z tego ni z owego, to ja lecę pierwszy, nieco nawet się hamując widząc, że ani nikt nie wyrywa ani nikt mnie nie goni – dziwne, tym bardziej że leciałem wtedy w komforcie 😀
Dopiero po 600m dobiegł do mnie Karol Ziajka, lokals który wygrywa wszystko w czym wystartuje, młody mocarz. Jakiś czas biegliśmy razem i konwersowaliśmy. Generalnie wiedziałem, że to jest gość który to wygra. Moim planem było wygrać ze sobą samym i tymi wszystkim podszeptami, które zawsze mnie spowalniały. A więc, moim zamiarem było ścigać się jedynie ze sobą samym!
Mimo to, że nie ścigałem się z Karolem, to starałem się mieć go w zasięgu wzroku, i tak na zbiegu do Kątów (ok. 8km trasy) był przede mną maks 300-400m.
Na asfaltowym podbiegu, już za Kątami, starałem się wypatrzeć Karola na długiej prostej. Jednak za Chiny nie mogłem go dostrzec. Pomyślałem, że albo tak dołożył do pieca, że odszedł mi już całkowicie, albo zgubił się w Kątach właśnie, i zamiast pobiec prosto, skręcił w prawo… gdzie też były oznaczenia, tylko że dla długiej trasy.
Od tego momentu aż do 44km biegłem zupełnie sam.
Oprócz podejścia pod Kolanin udało się wbiec każde podejście i biec (dosłownie) przez całe zawody, co cieszyło mnie niesamowicie. Od dawna czułem, że jestem do tego zdolny, jednak podskórnie bałem się zaryzykować, w obawie, że w pewnym momencie braknie mi sił, tak, że nawet iść nie będę w stanie 😉
Od 45km biegłem razem z Rafałem Kotem, który ścigał się na dłuższej trasie. Przez chwilę myślałem, że szybko mnie zaatakuje i wyprzedzi, ale ku memu zdziwieniu to ja nadawałem tempo, a on mocno pracował żeby nadążyć.
Do punktu w Ożennej dobiegliśmy razem. Tam nasze drogi się rozeszły.
Na punktach nie traciłem czasu jak to mam w zwyczaju – nie było aż tylu pogaduch i uprzejmości. Było natomiast przyjaźnie acz szybko i rzeczowo. Dzięki temu na wszystkich 3 punktach (w sumie) przebywałem tylko 2 minut i 10 sekund!
Ostatnie kilometry to podbieg pod Wysokie, zbieg i 5km asfaltem. Podbieg już mniej żwawo ale i tak wbiegnięty, zbieg całkiem szybko, a potem asfaltem w średnim tempie po 4:40min/k.
Na mecie 18 minut przewagi nad 2 i 3 (wbiegli razem Karol Ziajka i Paweł Perykasza).
Końcówkę leciałem szczęśliwy, bo spełniłem kilka marzeń, a wśród nich to, by pewnego dnia zacząć biegać w górskich zawodach w tempie poniżej 6min/km, czy biec całe zawody, bez podchodzenia. Wygrana to tylko efekt uboczny całości, począwszy od przygotowań, poprzez nastawienia, a na wykonaniu samej roboty kończąc 🙂
Pomijając pewne niuanse, które miału już po biegu, jestem mega zadowolony z zawodów, ale przede wszystkim z całej pracy jaką udało się wykonać, aby te zawody tak właśnie wyglądały.
PS Ani przez chwilę nie traciłem wiary w naszą współpracę i Twoje metody… chociaż jak słucham ile km tygodniowo taki Prze-Kot robi (160-200km) to wtedy można pomyśleć, że się opierdzielam 😉
No Comments