Zapora to taka większa ściana.
Nie raz bywało już tak, że jakaś podła ściana próbowała mnie w czasie zawodów dogonić, złapać i zatrzymać przy sobie na dobre! Tym razem jednak, miałem dać odpór nie jakiejś marnej ścianie, a ogromnej zaporze… i to tej solińskiej oczywiście!
Zaporowy Maraton, bo o nim będzie mowa, to fenomenalna impreza łącząca ze sobą dwie olbrzymie tamy (w Myczkowcach oraz w Solinie), okoliczne góry i ludzi, gotowych do zmierzenia się z dziką przyrodą oraz z własnymi słabościami.
Nim ultrasi i pozostali biegacze ruszą na wyznaczone trasy, dzień wcześniej swoje bitwy toczą tutaj triatloniści. Szczerze, nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak trzeba być mocnym aby jednego dnia, pływać w wodach myczkowskiego zalewu, biegać i jeździć na rowerze!
Myślę, że ultra w zupełności mi wystarczy!
A trzeba dodać, że zaporowe ultra, to bieg bardzo specyficzny, impreza, na którą czeka się cały rok! I choć od tegorocznej edycji minęło zaledwie kilka dni, to ja już wiem, że jak tylko ruszą zapisy, będę jednym z pierwszych zgłoszonych na listę startową 2017!
Czy aby nie przesadzam?
No dobra zatem lista ZA:
- bardzo kameralnie, wręcz rodzinnie;
- bieg ultra z rozsądnym wpisowym;
- zajefajny ręcznik w pakiecie ;
- Bieg Skrzata po sadzonkę (dzięki temu, siostrzenica coraz bardziej się w bieganie wkręca!);
- ubogie punkty odżywcze (tak, to jest zaleta!) – to wzmaga skalę trudności biegu, bo trzeba być samemu bardziej świadomym, przez co lepiej przygotowanym i mniej zależnym od innych;
- koncerty z muzyką na bardzo wysokim, artystycznym poziomie (zwłaszcza sobotni koncert);
- rewelacyjnie oznakowana trasa (miejscami aż do przesady!);
- bardzo zróżnicowana, malownicza i dzika trasa
Co z tymi zaporami?
Cóż, dramaturgi wielkiej nie będzie! W przeciwieństwie do Magurskiego, o którym jakiś czas temu pisałem, na Zaporowym biegło mi się doprawdy świetnie! Zero kryzysów, zjazdów, ścian czy innych zapór. I nawet odcisk z boku stopy, który już przed 10 kilometrem pojawił się pod jednym z pasków moich huarachy (cholercia, wystartowałem w sandałach!) nie zdołał mi zepsuć zabawy!
Żeby nie było, bolało jak diabli, zwłaszcza na podejściach i na mokrym podłożu. Nawet miałem plan, aby na punkcie usytuowanym na początku zapory zrzucić te przewiewne laczki i wskoczyć w minimalistyczne inov-8, ale tak się złożyło, że nie było mi to dane. I tak, przeszło 50 km leciałem z odciskiem (pęcherzem), który był drażniony, niemal przy każdym kroku.
Całe szczęście, człek jakiejś tam zielarskiej wiedzy odrobinę ma, więc doraźnie zaaplikowany na jątrzącą się ranę liść podbiału uratował żałosną sytuację!
Dobrze jest znać swój organizm. Częste picie połączone z treściwym jedzeniem na trasie okazały się ponownie kluczowymi czynnikami, wpływającymi na przyjemność (sic!) płynącą z pokonywania trasy Zaporowego Maratonu.
W tym roku, nie dość, że się na trasie nie zgubiłem, to do tego nie skręciłem żadnej kostki, a co najciekawsze, pokonałem ten 60 km dystans o ponad 40 minut szybciej niż w poprzedniej edycji, do tego biegnąc w huarachach!
6 miejsce OPEN i 2 w kategorii wiekowej! Jednak co najważniejsze, to radość płynąca z biegania (naturalnego), czas spędzony na łonie przyrody i mnóstwo dobrej energii!
No Comments