Płasko tutaj nie jest OK czyli operacja Kostaryka!
Jeśli wczoraj pisałem, że dziś czeka nas 3 godzinna podróż autobusem, to skłamałem! W sumie wyszło dobre 5 godzin piekielnej jazdy w Kordylierach, nie wspominając już o czasie spędzonym w Tilarun w oczekiwaniu na PKS do Santa Eleny.
Trasa z Tilarun do Santa Eleny to około 45 km. Niby tak niewiele, jednak aby pokonać tą odległość trzeba blisko 3 godzin! Niekończące się serpentyny, mozolne wdrapywanie na kolejne wzgórza, po to by za kilka chwil z powrotem znaleźć się w dolinie. A wszystko to z dala od równego asfaltu…
Widoki zapierające dech w piersiach, co rusz zmieniające się otoczenie, a nawet klimat. Co jakiś czas wjeżdżamy na szczyt zanurzony w chmurach, skraplających się na szybach autobusu, pędząc ku prawdziwej perełce tej strefy czyli Monteverde. Do tego mnóstwo pastwisk oraz plantacji kawy.
Do Santa Eleny dotarliśmy dość późno, bo po 15. Pora trochę słaba, żeby jeszcze wbić do jakiegokolwiek rezerwatu (te czynne są zazwyczaj do 16), a na inne atrakcje (tych jest tutaj cała masa) też nie zdołaliśmy się załapać. Zostało zatem spokojne obejście miasteczka i napawanie się panującą w nim atmosferą.
Więcej o Santa Elenie napiszę osobno, teraz tylko wspomnę, że wieje tutaj jak w kieleckim…
O tym, że Amisze mają w Monteverde swoją bazę to akurat wiedziałem, jednak do dzisiaj nie byłem świadom tego, jak bardzo jest mi z nimi po drodze… a wszystko to za sprawą baro-sklepiku jaki prowadzą 300 m od centrum Santa Elena.
Totalnie roślinne, do tego zupełnie organicznie! Cóż za miła odmiana, gdy zamawiając posiłek nie musisz wypytywać o składniki użyte do jego przygotowania! Po prostu wegan heaven!
Bardzo uprzejma obsługa, posługująca się świetnym angielskim, a wszystko to z uśmiechem i radością dzielenia się doskonałym, zarówno w wyglądzie jak i smaku jedzeniem.
Jutro wrócimy tam, co do tego nie ma wątpliwości!
Byłbym zapomniał! Dziś kosztowaliśmy burrito, wrapsa i talerz rozmaitości z powyższej fotki. Do tego 100% wegańskie mango lassi!
W menu mają również wegańskie lody 😀
Wtorek zapowiada się intensywnie. Najpierw eksploracja rezerwatu Monteverde, potem Cura Chancha, a na koniec, jak czas i portfel pozwolą, canopy tour!
2 komentarze
Hattu
09/02/2016 at 8:11 AMŚledzę Wasze przygody z zapartym tchem, wow! 🙂
Gniewomir Maiski
09/02/2016 at 11:56 AMFajnie, że to piszesz! Dobrze wiedzieć, że te zapiski, oprócz wartości osobistego mini dziennika, budzą dodatkowo szersze zainteresowanie. Dziękuję i pozdrawiam 🙂