Mnich pojawił się nagle. Na listę startową dostałem się znienacka i nieoczekiwanie, bo gdy zgłaszałem swą kandydaturę na spis rezerwowych, nie dawałem pozytywnemu obrotowi sprawy zbyt wielu szans. Jednak ku memu zdumieniu, pewnego wieczoru dostałem wiadomość od Organizatorów, gorąco zachęcającą do opłacenia wpisowego, ponieważ rezerwistów aż tylu nie ma, i spokojnie wszyscy jakoś w objęciach Mnicha się zmieścimy 😉
Dla mnie zawody zaczęły się znacznie wcześniej, bo dobry tydzień przed ich rzeczywistym startem. Adrenalinka skakała aż miło, a na treningach zamiast być ‘tu i teraz’ ja oczyma myśli przemierzałem trasę Niepokornego Mnicha (choć tę znałem jedynie z kilku filmów na youtubie 😉 ).
Wiadomo, pierwszy poważny start sezonu, dystans, którego dotąd nie pokonałem (do Mnicha maks to 81km), i obawy czy aby zimowy okres należycie przepracowałem. Jedno było pewne, jechałem pełen optymizmu, z nadzieją na nowe wrażenia i doświadczenia, a przede wszystkim na dobrą zabawę wśród niesamowitych widoków!
Pomijając błędy popełnione tuż przed samym startem (o nich opowiadam na vlogu), to uważam imprezę za udaną.
Choć osobiście nie przepadam za startami o 3 nad ranem, to mimo wszystko fajnie było biec po ciemku, drogę oświetlając jedynie światłem czołówki. Trasa na przełęcz Przysłop a zaraz potem punkt na Przechybie. Pomału wschodzące słońce na horyzoncie dopełniające całości tej ulotnej chwili. Mocne podejścia czy zalegający w wyższych partiach śnieg i błoto pomijam- po co mam zniechęcać do truchtania po górach potencjalnych, biegowych zapaleńców 😉
Po dobrym i treściwym śniadaniu biegło się bardzo fajnie. Z każdym kilometrem robiło się jaśniej, dzięki czemu więcej można było złapać cudownych widoków. A tego dnia było co podziwiać. Tatry czy chociażby Babia Góra, której ośnieżony szczyt majaczył pośrodku niczego niczym majestatyczne Kilimandżaro.
Założenia na bieg miałem dość proste-zacząć spokojnie, bez zbędnego wyrywania się do przodu, i równym tempem biec swoje. I tak aż do mety. Jak już pewnie wiesz z vloga, około 25km wyszły braki energetyczne, i zaczęła się ciągła walka. Bo jak energii brak to i człowiek niczym wrak.
Trochę truchtałem, trochę szedłem, czasami nawet zdarzyło się przysiąść na minutkę, dwie. Innymi słowy, miałem całkiem sporo czasu tylko dla siebie. W pamięci mam cały czas obrazek ciągłych przetasowań wśród współtowarzyszy tej górskiej poniewierki. Co rusz, to albo biegliśmy razem aby zaraz potem biec z dala od siebie. Zupełnie niczym źdźbła trawy niesione wodami rzeki, której nurt co rusz sprawia że raz są razem przez krótką chwilę, by zaraz potem zostać znów rozdzielone.
Niemiło wspominam moment, gdy brakło mi wody. Właściwie to moja wina, bo zamiast wcześniej wbić sobie do głowy rozmieszczenie poszczególnych punktów żywieniowych na trasie, to w Rytrze zasugerowałem się informacją, że następny punkt z wodą będzie za 10km. Był za 20… Całe szczęście, po drodze namierzyłem jakiś ciek z wodą wyglądającą całkiem OK. Zawartość pośpiesznie napełnionego bidonu szybko wylądowała w przełyku. Od razu zrobiło się jakoś lepiej i widmo pozostałych do przebrnięcia kilometrów przybrało bardziej ludzki kształt. Na przepaku w Obidzy można by rzec: ‘odnowiłem się’. Oprócz dobroci szwedzkiego stołu (w moim przypadku były to głównie pomarańcze) czekał na mnie bidon z nasionami chia pływającymi w zasadowej wodzie Java. Dosłownie w dwóch łykach pochłonąłem pół litra tej mikstury. Dołożyłem pomarańczą, wstałem i ruszyłem dalej. Szkoda tylko, że zbawienna moc tego napoju trwała dość krótko. Po kilku kilometrach niemoc powróciła. Nawet telefon od kolegi na nie wiele się zdał (dla jasności Dyzio uraczył mnie siarczystą wiązanką motywującą, abym zaniechał opierniczania się na trasie). Na tym etapie, a raczej w tej fazie mojego samopoczucia pozostała mi jedynie walka z samym sobą i zrobienie wszystkiego aby dowlec się do mety. Czort z czasem, czort z miejscem, byle do mety. Krok za krokiem, godzina za godziną. Jedyne co mnie w tej całej sytuacji gdzieś tam cieszyło, to to, że fizycznie i kondycyjnie czułem się naprawdę dobrze. Zero problemów z mięśniami, czwórkami czy łydkami. Co więcej, cieszył mnie fakt, że mimo energetycznego doła ja wciąż biegnę (czasem się zdarzało) zachowując dość poprawną technikę, lądując na śródstopiu, a moje minimalistyczne, zero dropowe buty nie są mi kulą u nogi, tfu u stopy. Znaczy się, że trening wedle Ortona i całe to moje ‘Być Jak Raramuri’ ma sens!
Najmilej wspominam ostatni punkt, choć aby się do niego dostać, trzeba było mocno wytężyć nie tylko mięśnie ale i wszystkie zmysły. Lina też się przydała 😉
Lesnicke Sedlo przywitało mnie słonymi orzeszkami (tak bardzo chciałem czegoś bez cukru!) a co najważniejsze uśmiechem i gorącym dopingiem mojej lepszej połówki – Ani! Ależ w takich chwilach jest miło zobaczyć ukochaną osobę, człowiek od razu dostaje plus 10 do świeżości!
Zgarnąłem sporą garść orzeszków, wziąłem coś do picia i usiadłem, aby w 2 sekundy potem zostać dopadniętym przez Marysię i pana kamerzystę-część ekipy filmowców Psa Komandosa. Maria podeszła mnie skutecznie, zadając niewinne acz ciekawe pytanie. Najpierw jedno, potem drugie, aż koniec końców przy jednej z moich odpowiedzi oboje się popłakaliśmy. Pamiętam, że zapytany po co to robię/robimy, mówiłem coś o upodleniu, ogołoceniu (król jest nagi!), czy w końcu o swoistym katharsis, zahaczającym o transcendentne doświadczenie.
Wiem tylko tyle, że ta rozmowa mimo wszystko była budująca (dla obu stron), i jakoś tak raźniej ruszyć było na ostatnią część pojedynku z Mnichem.
Miejscami pojedynek był nierówny, tak jak nierówne były odczyty tabliczek z km jakimi uraczyli nas Organizatorzy. Między tym co wskazywał mój GPS a nimi było jakieś 2km różnicy. 2 kilometry, które mimo wszystko dużo znaczą. Irytują, drażnią i wkurzają, zwłaszcza gdy cały świat wydaje się być przeciw tobie. Koniec końców, jednak wyszło na moje 😉 2km które jeszcze rzekomo miałem przed sobą uleciały, a meta stała się tak bliska. Dotarłem do niej dzięki pracy zespołowej. Na odcinku zwanym ‘test charakteru’ dopadł mnie zaprawiony w bojach Adam z ekipą i zgarnęli pod swoje skrzydła. Ostatnie 7km to interwały. 500M biegniemy, 500m idziemy. I tak do mety, na którą wpadliśmy wszyscy razem, czworo, jak jeden mąż, a raczej Mnich. Tak też konferansjer witał nas na mecie.
Dziękuję Szczawnico. Dziękuję Mnichu. Dziękuje Wam towarzysze podróży. Do zobaczenia za rok?!
No Comments