Ostatnio pisałem o moim wisielcu. W czeluściach dysków twardych namierzyłem jeden tekst sprzed 7 lat. Jest on dość długi, więc wrzucę go w kilku częściach.
Zaczynamy!
{ 7:22 PM, 1 Wrzesień 2008 }
Ostatnio jakby trochę mniej pada. A może to ja, mniej ten deszcz już zauważam, bo w nocy ponoć przez kilka godzin soczyście cedziło. Całe szczęście, wreszcie tego nie słyszałem. Oznaczać może to tylko jedno – dobrze przespaną noc. Rzeczywiście spałem nieźle, pomijając już nawet to, że we śnie jakieś oprychy próbowały mnie obrabować. Zdaje się, że chyba za dużo czytałem przed snem autostopowiczowych zapisków Kalapataru.
Poranek, mimo że trudny, bo ciężko było zwlec gnaty z materaca, był dziwnie optymistyczny i gdzieś wewnątrz czułem, że to będzie ciekawy dzień.
Śniadanie zjedliśmy dziś nieco wcześniej niż zwykle, bo już o 7 mieliśmy wypełnione brzuchy. Widząc, że słonce zaczęło pojawiać się na horyzoncie, (co zwiastowało ciepły i suchy dzionek), pomyślałem, że jedynym sposobem na efektywne wykorzystanie sprzyjającej aury, to przemyślany podział obowiązków wśród naszej małej załogi. Trzeba korzystać póki nie pada. Postanowiłem wysłać chłopaków do plewienia ogródka, by wreszcie, nad tak przygotowanym miejscem można było zainstalować folię, chroniącą rośliny przed deszczem (tego podczas pory deszczowej jest aż nadto!).
Sam zaś postanowiłem ruszyć do Nicoyi, aby pozałatwiać kilka naglących spraw. Guruniszta słysząc me zalecenia, nie był zbytnio zachwycony informacją, że do miasta postanawiam jechać sam. Nasz znajomy policjant, syn poprzedniego właściciela posiadłości, nieraz przestrzegał, że samotne wyprawy mogą być czasem niebezpieczne.
Ale jak tak na trzeźwo pomyśleć, to całe nasze życie tutaj, jest samo w sobie bardzo niebezpieczne. I nie trzeba tu nawet innych, obcych ludzi, by dość szybko znaleźć się w tarapatach.
Cóż więc robić? Pracy dużo, ludzi mało. Czasem można, a nawet trzeba zaryzykować!
Jesteśmy teraz na etapie zakładania nowego pastwiska, wiec samo przez się, potrzebujemy odpowiednich nasion, by świeżo oczyszczony teren, mógł wkrótce zazielenić się soczystą, zieloną trawą. Przy pomocy lokalnych pastwiskowych autorytetów, wybraliśmy odpowiedni gatunek trawy, teraz pozostało jedynie przywieźć nasiona.
Pozbierałem rzeczy, zapakowałem je do samochodu, po czym wyruszyłem w drogę. Mimo, iż mój mózg nie zarejestrował nocnej ulewy, to jednak świadomość, że mocno polało nie dawała mi spokoju, a w środku drżałem na samą myśl o tym, co zastanę na trasie prowadzącej z naszej posiadłości. Ku memu zaskoczeniu, okazało się, że droga nad którą pracowaliśmy od kilku dni, wydawała się być nietknięta przez żywioł. Żadnych nowych dziur, żadnych lawin błotnych, nawet najmniejszego osuwiska. Czyżby wreszcie coś zaczynało działać? Wygląda na to, że system drenaży, jaki uskuteczniliśmy na najbardziej narażonym odcinku zdał egzamin. Ciekawe jak wygląda droga publiczna, łącząca Belen z Las Juntas?
Rewelacyjnie to nie jest. Miejsca, które już wcześniej były nieźle nadwątlone, teraz jeszcze bardziej pogorszyły swój stan. Wrzucam 4×4 i powolny, żółwim wręcz tempem przemierzam błotnisty dół, szczerzący kły na samym środku drogi. Dochodzi do mnie odgłos, który mówi mi, że coś bezlitośnie obciera podwozie samochodu, a ja mam wrażenie, jakby to haratało moje ciało. Ta mistyczna jedność jeźdźca z koniem!
Jeszcze kilkadziesiąt centymetrów, jeszcze chwila niepewności i oto jestem już na suchym lądzie.
I pomyśleć, że to dopiero początek prawdziwych deszczy, aż strach fantazjować nawet, jak ta droga będzie wyglądała w szczytowym momencie zielonej pory…
c.d.n.
No Comments