Życie tutaj nabiera rozpędu. Ledwie wczoraj opuściliśmy przyjemne okolice Manuel Antonio, by dziś wylądować w małym miasteczku La Fortuna, leżącym tuż u podnóża wulkanu Arenal.
Korzystamy ile się da ze świetnie rozwiniętej siatki połączeń ichniejszego PKS-u, dzięki czemu za rozsądne pieniądze, do tego w godziwych warunkach przemierzamy znaczne odległości.
Wczoraj w autobusach spędziliśmy bite 5 godzin, podróż rozpoczynając na przystanku przy plaży Manuel Antonio z przesiadką w Puntarenas, a kończąc w San Ramon, choć plan był, aby jeszcze tego samego dnia dotrzeć w okolice Arenal.
Po dotarciu do San Ramon od razu rozpoczęliśmy poszukiwania autobusu, który zawiózł by nas bliżej upragnionego celu. Dość szybko się okazało, że nic z tego, więc zaczęliśmy organizować jakieś spanie. Los jednak chciał, że zagaił do nas młody Tico, pytając czego szukamy i czy może nam jakoś pomóc. Od słowa do słowa i już prowadził nas w kierunku poleconego hotelu, aż w pewnym momencie, gdy zobaczył samochód swojego ojczyma, rzucił się za nim w pogoń. Dopadł go na światłach i dość szybko nakreślił sytuację, w jaką sam siebie (i nas przy okazji) wpakował.
Ojuczlek, Amerykanin, zaparkował w pobliżu, wysiadł i przedstawił swoją wizję rozwiązań dla zaistniałej sytuacji
Koniec końców, zamiast wylądować w hotelu La Posada, chwilę później siedzieliśmy w rozklekotanym aucie, z nieznanym facetem i jego kostarykańskim pasierbem.
Podróż do włości naszego nowo poznanego gospodarza trwała jakieś 15 minut i wiodła przez niesamowicie strome i kręte drogi, a jako że było już dość ciemno, to zbyt wielu widoków nie załapaliśmy.
Jednak rankiem, to już inna bajka.
Żeby się zbytnio nad tym incydentem nie rozwodzić, dodam tylko, że poza nami i rodzinką Jima (tak miał na imię gospodarz), była jeszcze 4 amerykanów… z którymi o poranku, wspólnie na ukulele muzykowaliśmy!
Jim był tak miły, że uraczył nas organiczną kawą, którą przy okazji sam dealuje, po czym podrzucił nas na autobus. A ten złapaliśmy praktycznie od razu, i tak kolejne 3 godziny spędziliśmy przyklejeni do szyb, podziwiając ciągle zmieniający się krajobraz. Około 12 dotarliśmy do La Fortuny. Szybkie ogarnięcie sytuacji i już mieliśmy swój pokoik w bardzo przyzwoitych pieniądzach.
A potem to już z górki, spokojne obiado-śniadanie i w długą do kąpieliska oddalonego jakieś 2 km od naszego lokum. Miejscówka mimo iż pod mostem iście bajkowa. Naturalne jacuzii, mały wodospad i lina a’la liana, na której można się nieźle bujnąć by potem wskoczyć do głębokiej wody.
Woda co prawda słodka, jednak już nie tak ciepła jak ta w oceanie. Jakąś godzinkę później ewakuujemy się spod mostu, obierając kierunek na prawdziwy i bardzo konkretny wodospad o nazwie La Fortuna.
Po przeszło 5 km drogi docieramy na miejsce (po drodze co rusz zatrzymywaliśmy się by cyknąć fotkę przeróżnym ptakom), i po wykpieniu biletu wstępu (12$ od łba!) naszym oczom ukazuje się totalnie odjechany widok catarat’y majestatycznie opadającej z wysokości 75 m!
Najlepsze jest to, że bez żadnego problemu można zanurzyć się w wodach przelewającego się wodospadu. Doprawdy, odczucia niesamowite, budzące podziw i ogromny szacunek dla sił natury.
Niestety, obszar wodospadu czynny jest tylko do 17:00, więc trzeba było się z tego rajskiego miejsca zawijać. Po drodze, która prowadziła w dół, po naszej lewej stronie cały czas i niezmiennie stał i obserwował nas Pan Wulkan. Żeby było ciekawiej, dało się dostrzec gołym okiem, jak Arenal dymi, a mistycyzmu sytuacji dodawało zachodzące słońce.
Nasz cel na jutro, to zdobycie wulkanu i zobaczenie tyle ile się tylko da. A w drodze powrotnej, postój w Tabacon, i znów czmychnięcie pod most, tym razem na darmowe, gorące źródła!
Tak, dzieje się tyle, że czacha, niczym Arenal, po prostu dymi!
PS Tego posta kończę pisać, gdy u Ciebie jest 5 rano, a u nas 22:00.
No Comments