Nim przyjdzie czas na próbę generalną i sztuka w pełnym biegu wejdzie na deski teatru, najpierw trzeba odpowiednio przygotować scenę.
Niechaj zatem fragment wywiadu z Dzikiego Życia stanowi dobry zaczątek tego, co w lutym będzie tutaj grane!
Źródło: Miesięcznik Dzikie Życie 7-8/2015
http://pracownia.org.pl/dzikie-zycie-numery-archiwalne,2364,article,6168
Skąd na twojej drodze pojawiła się Kostaryka?
Najpierw poleciałem do Stanów, zostałem mnichem w tradycji wisznuizmu gaudija. Żyłem w lesie sekwojowym Redwood Forest w Północnej Kalifornii. Stamtąd trafiłem do świeżo zakupionej, ale zapuszczonej posiadłości na Kostaryce. Znalazłem się tam wspólnie z Finem, posiadłość znajdowała się w dżungli, razem mieliśmy ją doprowadzić do używalności. Na 40 hektarach remontowaliśmy co się dało, uprawialiśmy ryż, mieliśmy krowy.
Gdy przyjechałem do Kostaryki, po hiszpańsku potrafiłem powiedzieć tylko słynne zdanie z filmu „Terminator” – „Hasta La Vista, Babe”. W ciągu kilku miesięcy musiałem nauczyć się języka, gdyż w Kostaryce niemal nikt nie mówi po angielsku.
Dlaczego tam nie zostałeś? Mieszkałbyś w dziczy, z dala od cywilizacji…
Wyjechałem z Polski, ale nie pozałatwiałem wszystkich swoich spraw i zamknięcie ich wymagało powrotu. Gdy wróciłem do Polski, to już zostałem. Wspomnienie Kostaryki jest jednak niesamowite – z dżungli do oceanu mieliśmy ledwie 30 kilometrów. Kąpiel w nim jest niesamowita, w porównaniu do kąpieli np. w Adriatyku to kolosalna różnica.
Z ciekawych akcentów to obok niezwykłej pobożności mieszkańców, warto podkreślić ich przywiązanie do futbolu, który jest traktowany prawie jak religia. Po czym poznać można w Kostaryce, że wjeżdża się do wsi? Zawsze są trzy elementy – stadion lub boisko, szkoła i kościół. Zacząłem grać w piłkę w lokalnym klubie Deportivo Las Juntas i pomimo mojego niskiego wzrostu zostałem bramkarzem. Z tą drużyną jeździłem na mecze. Co ciekawe, zawodnicy przeciwnych drużyn nie walczyli tam do krwi, a gdy padał remis, to niezbyt chętnie chcieli rozstrzygać mecze w rzutach karnych. Walka nie była za wszelką cenę. U nas w Polsce zapewne byłoby inaczej.
Druga rzecz, która mocno mnie uderzyła, dotyczyła tego, jak miejscowi żyją społecznie. U nas odchodzi się od trzypokoleniowych rodzin, tam ludzie starsi są bardzo szanowani. Jest to normalne, że żyje się razem. Ludzi starszych ceni się za mądrość, za to, że są wyważeni, przekazują tradycję i kulturę najmłodszemu pokoleniu. Pamiętam, gdy na zadaszonej werandzie z bujanymi fotelami, która jest podstawą każdego domu, siadały rodziny z trzech pokoleń. Wspólnie kontemplowali popołudnie, opowiadali sobie, co wydarzyło się w ciągu dnia. To był dla mnie szok – my pędzimy, nie mamy czasu. Mam nadzieję, że oni tego nie stracą w przyszłości, a takie zagrożenie niesie współczesna cywilizacja.
Brzmi idyllicznie. A co tam było trudnego?
Byliśmy biedną misją, cały czas pracowaliśmy, uczyliśmy się od miejscowych. Tak było w przypadku uprawy ryżu. Oni na swoich poletkach stosowali pestycydy, bo wtedy ryż nie zarastał tak łatwo i nie trzeba było go tak często plewić. My jednak chcieliśmy mieć ryż w pełni organiczny. Kilkakrotne plewienie ryżu za pomocą specjalnych maczet to była niełatwa praca fizyczna.
Inne trudności wiązały się z samą przyrodą. W porze deszczowej natykaliśmy się na lawiny błotne, które powodowały, że drogi były nieprzejezdne. Czuliśmy się jak pionierzy.
Inną, niezwykłą niedogodnością były inwazje mrówek, które milionami potrafiły wchodzić po ścianach do naszych domów. Przychodziły jakby znikąd tuż przed deszczem, zaś ich ogromne ilości ściągały skorpiony. To była o tyle trudna sytuacja, że filozofia ahimsy i dbanie o żywe istoty musiały zejść na dalszy plan. Okazywało się, że człowiek nie dyktuje warunków.
Czy przed wyjazdem za ocean byłeś jakoś związany ze zorganizowaną aktywnością sportową?
Prawdę mówiąc nie za bardzo. Kiedyś, na początku istnienia piłkarskiego klubu Galicja Cisna, chodziłem na treningi z seniorami, zaś w szkole średniej grałem w siatkówkę w reprezentacji, sporadycznie też biegałem.
Dodam tylko, że wywiad nagrany w okolicach czerwca 2015, na kocyku przed chatą, z przyświecającym nam słońcem i zimną lemoniadą w szklankach. Dyktafon zarejestrował dobre 1,5 h, z których później Grzegorz Bożek powyciągał to i owo. Niestety całość by się w jednym numerze DŻ nie zmieściła 😉
Pełny wywiad do poczytania na stronie: http://pracownia.org.pl/dzikie-zycie-numery-archiwalne,2364,article,6168
No Comments