Dzisiejszy dzień to mieszanina konsekwencji, zaskoczenia oraz biegowej improwizacji.
Założyłem sobie, że dopóki nie nakręcę recenzji “Spyrków”, dopóty nie wyjdę pobiegać. Cóż, tylko dzięki żelaznej konsekwencji i mimo pojawiających się przeciwności (jak np. rozładowana bateria w kamerze) cel numer jeden udało się wykonać w 100%. Ba, nawet wizyta pana, który nosi się na czarno, jest kawalerem i ma gosposię, nie pokrzyżowała moich planów! (ale o tym, to chyba w osobnym wpisie…).
Mówiąc krótko, w teren uderzyliśmy z Śanti dobrze po 14. Słońce pomału chyliło się ku zachodowi, a my mimo wszystko, próbowaliśmy łapać ostatnie jego promienie. Ruszyliśmy przed siebie, w stronę słońca, w większości biegnąc nową dla nas trasą. Na 4 kilometrze zaliczyłem zdrową glebę, tłukąc dość mocno lewe kolano. Jakby tego było mało, nawet mi się rajtki rozdarły! Dobrą minutę albo i dwie przekwiczałem wijąc się z bólu na przyprószonej śniegiem ziemi. Bolało jak cholera, a pierwsza myśl jaka przyszła mi wtedy do głowy, to koniec biegania i odwrót w kierunku domu. Przeczekałem jeszcze chwilę, obejrzałem lekko zakrwawione kolano, przetarłem je śniegiem, przyłożyłem lodowo-liściowy okład i przykryłem przedziurawioną nogawicą moich kalesonów. Jedyna rada to temat rozchodzić, no i dobrze schłodzić. Jak dotarliśmy do chałupy, Garminowy licznik pokazywał ponad 15 kilometrów…
Gdzieś w połowie nieznanej mi drogi, zacząłem dostrzegać co rusz podejrzanie duże ślady, do tego, takie zdecydowanie mało psie, a już na pewno nie należące do żadnego z przedstawicieli kopytnych.
Wszelkie znaki na niebie, a zwłaszcza na ziemi, zdają się mówić, że to były wilcze ślady… Lekki strach mnie wtedy obleciał, nie powiem. Gdybym jeszcze był tam sam, to pół biedy, szybko na jakieś drzewo bym się wdrapał i przeczekał nieprzyjemną sytuację. Gorzej, bo byłem tam z Śanti, która na dokładkę ma rujkę, więc stanowi podwójnie łakomy kąsek dla takiego wilczego dżentelmena…
Podsumowując:
- filmik nakręcony, zmontowany, zrenderowany, już prawie w YT
- ciekawa biegowa wycieczka zaliczona
- kolejny rok, zimą, napotykam w tej samej okolicy wilcze ślady
- kolano całe, choć boli-okładam lodem
A co dalej na blogu?
Biegający Absolut. Rzecz o Tsaheylu. Rowery, wegetarianie, a sprawa (tradycja) Polska-z innej perspektywy.
1 Comment
Jagoda Gmachowska
22/09/2017 at 9:28 PMŚanti jest cudowna 🙂