Ponoć takich wypadków nie pisze się w rejestr. Z drugiej jednak strony fotografia czy zapis wideo zdają się temu wyraźnie przeczyć!
W poprzednim wpisie oprócz tekstu i fotek zamieściłem również leciwe nagranie z pionierskich czasów. Dziś pójdziemy nieco dalej, bo zaraz po smakowym lunchu na dobre wyruszymy na obchód Madhuwan!
Wszak tym razem czas mam, bo jako przybysz z zewnątrz pod czasowe ramy klasztornej rutyny już po prostu nie podlegam 😉
No dobra, idziemy zobaczyć jak się mają krówki!
Dawno, dawno temu były tutaj tylko dwie sztuki bydła (bardzo nie lubię tego określenia, ale akurat jest najbardziej uniwersalne, bo mieści w sobie obie płcie), obecnie, jak się okazuje jest ich około pięciu!
Ze starej ekipy został już tylko ‘byczek’ Dauji, który z rozkosznego cielaczka, z którym to bodłem się w zabawie ‘na głowy’,
przeistoczył się w majestatycznego byka, a właściwie to nawet w woła, który za sprawą lokalnych ludzi i tradycji zaprzęgnięty został do pracy na roli!
Mkniemy dalej, kierując się w stronę dawnego pola ryżowego! Po drodze spotykamy caballos czyli konie. Spośród trzyosobowej załogi zostały już tylko Madhu i bardzo wiekowa Niszta! Fantastyczne zwierzaki, a każde z nich o specyficznym temperamencie i usposobieniu.
Niszta jako bardzo cierpliwa i wyrozumiała klacz pozwoliła i pomogła mi nauczyć się konnej jazdy, umiejętności wysoce pożądanej w kostarykańskich ostępach! Witam ją czule. Wzruszam się.
Po ryżu nie ma nawet śladu. Okres wybitnie suchy sprawia, że jakakolwiek jego uprawa nie wchodzi teraz w grę. Trzeba czekać do pory deszczowej, a wtedy to, ryżowy kłos wzbije się na dobre dwa metry od podłoża!
No nic, nie ma co tkwić na ściernisku! Pora zobaczyć coś, czego moje oczy dotychczas nie miały okazji oglądać w rzeczywistości.
Pamiętam, jak pewnego razu, dość przypadkowo, zapuściliśmy się z Gaurasundarem w najdalsze zakątki Madhuwan. Natrafiliśmy wówczas na wysychający wodospad, u podnóży którego gromadziły się resztki wody.
Kilka lat później, wykorzystując naturalne usytuowanie oraz rzeźbę terenu wybudowano w tym miejscu mini jeziorko, zwane Dauji-kunda! Pech jednak chciał, że i tym razem, za sprawą panującej w tym okresie wybitniej suchej pory nie było nam dane zanurzyć się w krystalicznie czystej wodzie. Pozostała tylko wspinaczka po ścianie obumarłego wodospadu i eksploracja okolicy z nieco innej perspektywy.
Nie ma co płakać nad brakiem wody! Rozpacz jest przecież oznaką ignorancji, więc szybko się zeń wybijamy, kierując swe stopy ku ścieżce skrytej w dżungli, łączącej dwa krańce madhuwańskiej góry!
Szybko okazuje się, że trwają na niej prace rewitalizacyjne, tak aby można było po niej śmiało przejść, bez konieczności przedzierania się przez krzaki i bez maczety w dłoni. Trasa choć nie najdłuższa robi niesamowite wrażenie! Biegnie wzdłuż warstwicy, co rusz odkrywając przed nami swe uroki. To ogromne i kolczaste drzewo poczote, które z mozołem, próbuje ustać na stromym stoku w jednym miejscu, to zdumiewający widok na dolinę, przebijający przez lukę powstałą przez obumarłe drzewa.
Kilka kroków w leśnym ostępie i spotykamy Juana, czyli człowieka, który urodził się na ziemi Madhuwan, gdy ta, należała do jego ojca, Don Emela, a który teraz pomaga mnichom utrzymać posiadłość w dobrym stanie!
Tropikalny szlak ma swój koniec w pobliżu naszych domków. Czas na krótką sjestę!
Jest gorąco, a słońce pali niemiłosiernie! Niebo bajkowo błękitne poprzecinane paletą majaczących kolorów w oddali. To kwitną drzewa i krzewy, wszak wiosna w najlepsze na kostarykańskiej ziemi.
No Comments