Co tu dużo gadać, jestem biegowym leszczem! Ale nawet małe leszcze czy inne płotki mają swoje duże marzenia, znacznie wybiegające poza nurt rzeki, z którym płyną każdego dnia.
Jednym z takich moich, ultra biegowych marzeń jest udział w kultowej imprezie spod znaku Western States 100. Pragnienie zmierzenia się z trasą tego biegu jest tak wielkie, że gotów jestem najpierw przemierzyć Istria100 dającą jedynie nikłą nadzieję na udział w WS100 w 2017 roku, a nawet wyłożyć całkiem sporą kasę (w razie wylosowania mnie w loterii) w opłacenie startu, przelotów czy samego pobytu w USA (o wizie nawet nie wspominam!).
Ale skąd wzięła mi się w ogóle zajawka na WS100? Właściwie odpowiedź jest dość prosta i jednoznaczna, a jest nią Gordy Ainsleigh!
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o WS100, to nie było jakiegoś specjalnego ‘wow, muszę tam pobiec’ – ot co, kolejny górski, stumilowy bieg w Kalifornii, podobny do wielu innych. Jednak po bliższym zapoznaniu się z jego historią oraz genezą powstania tego biegu, to nie porywający szlak czy zapierające dech w piersiach przestrzenie przykuły moją uwagę. Moje serce zabiło mocniej, a umysł pomknął na trasę kalifornijskiego biegu dopiero wtedy, gdy obejrzałem dokument o Gordym!
Na początku należy postawić wyraźną granicę między mitem, a legendą, zwłaszcza TĄ żyjącą! Gordy Ainsleigh z całą pewnością nie dość, że należy do tej drugiej, elitarnej kategorii, to do tego jest ogromną inspiracją dla wielu nowych i znacznie młodszych od siebie biegaczy z kręgu ultra.
Gordy w dość niebywałych okolicznościach stał się twórcą WS100 w kształcie jaki znamy obecnie oraz pionierem nowożytnej ery biegów ultra. Praktycznie od pierwszej edycji, w której ludzie nie ścigali się już z jeźdźcami na koniach a jedynie między sobą, Gordy zawsze stawał na starcie tego biegu.
Co raz większa popularność biegów, również tych ultra, spowodowała konieczność weryfikacji potencjalnych uczestników, poprzez wcześniejsze ukończenie zawodów potwierdzających pełną gotowość ewentualnego delikwenta do startu w takim wyścigu jak WS100. Właściwie ma to sens, i wszystko by się zgadzało, gdyby nie fakt, że od 2013 zażądano takiej kwalifikacyjnej podkładki również od Gordiego oraz Kena Shirka (obaj z Gordym uważani są za twórców WS100 w opcji znanej nam współcześnie). Co więcej, w roku 2015 znów zaczęto majstrować przy przepisach dotyczących selekcji i udziału w Western States, i znów te zmiany nie ominęły wcześniej wymienionych Dżentelmenów, wielce zasłużonych dla tego wyścigu.
Co ciekawe, ani Gordy ani Shirk nie walczyli o swoje, tylko pokornie podporządkowali się regułom ustalonym przez zarząd WS. Gordy w poszukiwaniu biegów dających udział w loterii zjeździł pół Stanów. W jednym biegu brakło mu dosłownie 8 minut do uzyskania kwalifikacji, a w próbie przejścia kolejnego wyzwania, tylko po to by stanąć na starcie ‘swojego biegu’ przypłacił utratą przytomności i wizytą w szpitalu.
Gordy ma 69 lat. Jest bardzo aktywnym, dziarskim staruszkiem, który wciąż ma siły i chęci by po raz kolejny zameldować się na starcie zawodów, których jest nieodłączną częścią, wciąż żywą legendą. Jednak organizatorzy postanowili traktować go tak samo jak każdego innego Kowalskiego czy leszcza Gniewomira.
Nawet jeśli Gordy nie ma sił, aby przebiec te cholerne 100 mil w limicie, nawet jeśli jego udział zakończy się na pierwszym punkcie odżywczym, to co z tego? Czy to jest powód, aby odbierać mu prawo do dobrej zabawy, do udziału w ‘jego’ imprezie?
Moje pragnienie wyjazdu do USA i udziału w tym kultowym biegu ma swe źródło w osobie Gordiego. To w głównej mierze przez niego i dla niego chcę tam polecieć aby pewnego dnia móc na żywo, ‘tu i teraz’ pokłonić się żywej Legendzie, Gordiemu Ainsleighowi.
Odbierając Jemu możliwość startu bez kwalifikacji, bez szopki i dziwnych ceregieli, zabijane są nie tylko Jego pragnienia, lecz również marzenia takich osób jak ja.
No Comments