22 GODZINY SAMOTNOŚCI
Zadziwiające jakich dziwnych przyszło nam dożyć czasów, gdzie na starcie stumilowego biegu staje jedynie 8 (słownie: osiem) osób!
Zapewne liczebność długodystansowców byłaby inna, gdyby w nazwie biegu zamiast Mamuna było UTMB. Wtedy spokojnie zawodników i zawodniczek byłoby najmniej 100 razy tyle 😉
No ale przecież wiadomo, lepiej dostać łomot w Alpach i zejść z trasy na 50 kilometrze, niż szarpać się po dzikich lasach Pogórza Przemyskiego…
O tym jak w nieobliczalnych czasach przyszło nam żyć specjalnie pisać nie muszę. Nadmienię tylko, że pierwsze zawody w roku 2021 miałem biec w kwietniu, również na dystansie 100 mil, jednak nie Polsce, a w Chorwacji. No ale wtedy przyszła któraś tam fala i rozmyła wszelkie plany.
Z kwietniowego terminu zrobił się wrześniowy, a ja tak trochę zostałem na “startowym lodzie”.
Wspomniana wcześniej Mamuna (w ramach festiwalu Ducha Pogórza) krążyła mi po głowie, jednak trochę martwił mnie jej termin, nieco nazbyt bliski wrześniowej Istrii.
Jakieś 2 lub 3 tygodnie przed Mamuną napisałem do Trenera z zapytaniem czy rozsądnie byłoby przebiec tego stumilowca? Trener, ku memu zdumieniu odpisał, że tak, to będzie dobry moment by przetestować kilka rzeczy.
Piątek, 23 lipca 2021. Miejscowość Słonne.
Biuro zawodów. Iście rodzinna atmosfera, co rusz znajome twarze. Zbijanie piąteczek, misiaczki i mnóstwo uśmiechów. Oj, brakowało tej przedstartowej atmosfery i otoczki biegowego święta.
Godzina 19:05. Stoimy już za kładką. Dorota postanawia puścić nas na trasę dopiero stąd. No i rozsądnie. Kładka wąska a ludzi sporo się wszędzie kręci.
Cała ósemka czeka na sygnał by ruszyć w kierunku nowej przygody. Życzymy sobie zdrowia i dobrej zabawy i ruszamy przed siebie.
Moment startu był ostatnim, kiedy widziałem pozostałych zawodników.
22 GODZINY SAMOTNOŚCI
Ruszam spokojnie, nawet bardzo. Co jakiś czas zerkam na wskazania tętna, i mimo iż biegnę na luzie, to serducho pracuje szybciej niżby samopoczucie wskazywało. Ale zbytnio się temu nie dziwię. Po blisko roku od ostatniego startu emocje robią swoje.
Kilometry uciekają bardzo szybko. Tam gdzie jest ku temu możliwość puszczam nogę i biegnę w okolicach 4:00/km. Wciąż monitoruję tętno. Póki biegnę tym tempem ‚w tlenie’, to nie ma co kombinować.
Do pierwszego punktu zlokalizowanym na 13 km docieram jeszcze przed zachodem słońca. Wciągam arbuza, pomarańczę, uzupełniam wodę i lecę dalej. Później dowiaduję się, że w tym miejscu drugi zawodnik zameldował się około 30 minut później.
Kolejny cel, to Toj Toj, czyli punkt na mniej więcej 36 km. Docieram tam już w nocy. Z daleka słychać miły gwar i kojące światło palącego się ogniska. Ekipa punktu wita mnie jak na UTMB 😉 Są dzwonki, oklaski i głośne okrzyki. Jest też mała Wanda, która dopinguje najlepiej na świecie. Tankuję flaski, zajadam owoce i znikam w ciemność.
Pomału zaczynają się nawigacyjne hocki-klocki. Track swoje, a znakowanie swoje. Przed startem Dorota nas na to uczulała, mówiąc o tym, że track i trasa w terenie nie wszędzie się pokrywają. Dlaczego? Powód jest dość prosty. Inaczej wygląda świat dzikiej przyrody w marcu, a inaczej w lipcu. To co wcześniej było drożne, teraz jest tak zarośnięte, że sens puszczania zawodników w takie historie, po prostu mija się z celem. Wszak to nie zawody na orientację czy bieg z przeszkodami. Gdzie mogę, to poprawiam oznakowania, tak żeby ci co wciąż za mną mieli nieco łatwej.
Pełnia i czyste, nocne niebo. To borsuk przetnie drogę, to puszczyk wskaże, w którą stronę trasa odbija. Łąki, łąki i jeszcze raz potwornie zarośnięte łąki. Mimo iż jest noc, wiem gdzie jestem. Właśnie dobiłem do czerwonego szlaku relacji Sanok-Przemyśl. To znak, że za chwilę znajdę się na Kopystańce. A ta, zarośnięta jest ponadprzeciętnie. Strasznie męczące jest to ciągłe przedzieranie się przez chaszcze. Jak nie fizycznie, to psychicznie. Postanawiam chwilę odpocząć. Ale nie, nie przysiadam. Wyciągam telefon i korzystając z okazji, że jest full zasięg robię krótkiego live’a i odpalam tracking, żeby zorientować się gdzie jestem ja i pozostali Mamunowcy. Wszystko to robię idąc, dając mięśniom inny niż tylko biegowy rodzaj ruchu. Jednak nade wszystko odpoczywa głowa.
Z Kopystańki biegnę już po wykoszonej łące zostawiając księżyc za plecami.
Im dalej w noc, tym więcej rosy obficie zgromadzonej na źdźbłach trawy. Stopy przemoczone któryś raz z kolei. Pomału zaczynam marzyć o czystych i suchych skarpetkach. O butach też. A przecież one czekają na mnie, tam, na przepaku…
Już niemal czuję Olszany i punkt na 58 km. Jeszcze tylko odnaleźć znakowanie, które jak na złość pojawić się nie chce, a track odbija gdzieś w jedynie sobie znaną przestrzeń.
Trafiony! Tunelowe światło robi robotę! A skoro już wiem dokąd biec, to nie obijam się, tylko lecę swoje. Chwilę później ponownie wkrada się niepewność. Dobijam do cmentarza, i szukam chorągiewek na nagrobkach. Jak na złość, żaden cmentarny lokator nie zechciał udzielić im miejsca. Biegnę zatem na czuja i to się opłaca, bo jakieś 100 m dalej pojawia się znakowanie trasy.
Na punkcie uzupełniam płyny, zjadam pomarańczę i ruszam dalej. Szkoda czasu na przesiadywanie na kocyku. Jest miło, fajnie, ale nie przyjechałem tutaj by piknikować w księżycową noc 😉
Od zmiany skarpet i obuwia dzieli mnie około 20 kilometrów. Dokładnie tyle samo pozostało do pierwszego ciepłego posiłku na trasie, nie wspominając już o bułce z tofu, którą mam w przepaku.
Droga nie oszczędza. Chaszcze, pokrzywy, ostrężyny, młodniki i kilometry mokrej trawy. Do tego zmasakrowane przez Lasy Państwowe odcinki niebieskiego szlaku granicznego, po którym dłuższą chwilę biegnie trasa Mamuny. Rozjeżdżone koleiny, gałęzie, błoto. No i autostrada w środku lasu. Pościągane oznakowania i niewiadomo czy biec w lewo czy w prawo. Całe szczęście track podpowiada żeby w lewo. Blisko kilometrowy odcinek bez oznakowań. Wygląda to na perfidną robotę znudzonego typa, który dla zabicia czasu pozbierał chorągiewki z trasy…
Pozostaje już tylko zbiec do Huwnik. Tam, przy rzece będzie czekał człowiek, będzie punkt, zupa, przepak, suche skarpetki.
W Huwnikach był człowiek (dzięki Ci żeś był), była zupa, tylko przepak się gdzieś zawieruszył… Skoro nici z suchych skarpet, to chociaż zdejmę buty i wytrzepię cały ten syf, który się w nich przez te 80 km zdołał zgromadzić. Zawsze to coś!
Z punktu wychodzę z lekką delirką. Przełamanie nocy z dniem podczas takich zawodów, to dla organizmu jeden z trudniejszych momentów na trasie. Zakładam kurtkę by szybciej złapać odpowiednią termikę. Żwawy krok pod górę, potem bieg po mokrej łące i kierunek Kalwaria Pacławska. Tutaj spotykam Pawła – fotografa, zwanego Ultra Zajoncem (pisownia oryginalna). Próbuje mi zrobić jakieś zdjęcia, ale trochę za szybki jestem i niewiele z tego wychodzi. Mówi, że wyglądam cholernie świeżo. Szkoda, że nie mogę tego samego o moich stopach powiedzieć…
Na ostatnim punkcie niechcący do pastylek z elektrolitami Nuun zamiast czystej wody dolałem wody z cytryną. I jak kilka pierwszych łyków weszło całkiem dobrze, tak później był już to nie lada problem. Na tym odcinku trasa prowadziła przez Rezerwat Kalwaria Pacławska. Obserwując budowle mijane na jego terenie, coraz bardziej zastanawiałem się nad sensem tej formy ochrony. Kaplica na kaplicy – to powinna być raczej leśna ścieżka katolickiego pielgrzyma, niźli rezerwat przyrody… Wracając jednak do tematu. Myślę sobie, skoro to takie święte miejsce, to nie ma bata, musi być też jakieś święte źródełko. Wszak pielgrzymi zawsze spragnieni są jakiejś świętej substancji, która uleczy ich doczesność.
… i gdy już opuszczałem ów dziwny rezerwat, nagle spostrzegłem napis o świętej wodzie! Wiele nie kalkulując wylałem zawartość jednego flaska i zszedłem do otwartych podziemi kaplicy. A tam pompa kiwajka i jasny znak, że jest szansa na czystą wodę!
Co prawda, może i straciłem tam 5 minut, ale smak czystej, zimnej wody był niemal jak czyste i suche skarpetki po ciężkiej nocy 😉
Kilka kilometrów dalej znów spotykam Ultra Zajonca. A przyznać trzeba, zaistniałe okoliczności przyrody sprzyjają kontaktom towarzyskim. (patrz foto poniżej).
Przyjemny poranek. Słońce zaczyna przygrzewać, a rosa zmienia swój stan skupienia. Ciekawe czy w Leszczynach odnajdzie się mój przepak?
Nie, nie odnalazł się. Uzupełniam płyny, zaciskam zęby i biegnę dalej w nadziei, że może na następnym punkcie los będzie łaskawszy.
Zaczynają pojawiać się strumienie. Korzystam z nich bardzo chętnie, polewając chłodną wodą głowę, przemywając ręce. Towarzyszy temu głębokie uczucie wdzięczności skierowane ku Matce Naturze.
Trasa na tym fragmencie dość mocno odbiega od tracka, ale widząc te chaszcze, cieszę się, że została zmieniona i poprowadzona w bardziej ludzkich warunkach. Przebiegam przez Kwaszeninę, osadę częściowo wymarłą. Kiedyś prężnie działał tutaj kołchoz (PGR), teraz straszą walące się budynki i gigantycznych rozmiarów barszcze Sosnowskiego. Całości postapokaliptycznego krajobrazu dopełnia dym snujący się od retort wypału węgla…
Na kolejnym punkcie (Turnica) pojawiają się znajome już twarze. Ci dzielni ludzie całą noc wspierają zawodników Mamuny w swych mobilnych punktach odżywczych (MPO?).
I uwaga, oto i ON, mój przepak! Zamiast na 79 km odnalazł się na 113. Szybka zmiana skarpet, obuwia, zjedzona bułka z tofu i człek od razu czuje się lepiej!
Teraz do następnego celu tej dziwnej podróży. Przystanek Trójca, gdzie czeka zupa i ciepła herbata. Co z tego, że żar leje się z nieba. Mój organizm potrzebuje normalnego jedzenia i właśnie ciepłego czaju, by móc dalej jako tako na trasie funkcjonować.
Z Wierą (dwulatką) często zadajemy sobie nawzajem kontrolne pytanie: „po kiego”. Tym razem, to pytanie zadaję sam sobie, mając w głowie głos kochanej córeczki. „Tatuńciu, po kiego?”. I jest to pytanie zasadnicze. No bo w jakim celu robię to, co robię? Po co trenuję i potem startuję w zawodach na 100 mil? Zadaję sobie to pytanie wciąż na nowo, nie znajdując na nie odpowiedzi…
22 GODZINY SAMOTNOŚCI… a miało być mniej.
Do przedostatniego punktu zlokalizowanego w Starej Birczy docieram z animuszem. Po drodze wyprzedzam 2 osoby z dystansu 100 km. Na miejscu tradycyjnie już szybkie uzupełnienie płynów, pomarańcza, arbuz i wybiegam na ostatnie 17 km zawodów.
Ruszam z kopyta, tylko po to by po 300 m przywalić głową w ścianę. Okazuje się, że od momentu wyjścia z punktu nie ma ani jednej chorągiewki, zero jakichkolwiek oznakowań. Próbuję podążać za trackiem, jednak ten w pewnym momencie odbija w takie krzaki, że odpuszczam podążaniem za jego wytycznymi. Dzwonię do chłopaka z punktu, z którego kilka minut temu wyszedłem. Mówię mu o zastałej sytuacji. On na to, że to niemożliwe, tym bardziej, że przede mną biegło 8 osób z dystansu 100 km i nikt niczego nie zgłaszał. I rzeczywiście, obserwując wydeptaną trawę, widać że moi poprzednicy mieli podobne wątpliwości…
Kręcę się w poszukiwaniu właściwiej drogi. W końcu postanawiam pójść „na szagę” w kierunku, który wskazuje track w zegarku. Po kilku minutach jestem na trasie, jednak wciąż nie oznakowanej, do tego tak zarośniętej, jak gęste „urwał! urwał!” wydobywające się z mej krtani. Wreszcie natrafiam na chorągiewki, by chwilę później znowu stracić je z pola widzenia. Tutaj ponownie działalność „wioskowego głupka” dała o sobie znać. Zebrał część oznaczeń i przełożył je w zupełnie inne miejsce, celowo wprowadzając zawodników w błąd.
Moje plany na czas poniżej 20 h trasa zweryfikowała już znacznie wcześniej, szczodrze obdarzając mało drożna marszrutą. Nawet odcinki biegnące po PTTK-owskich szlakach były tak strasznie zarośnięte, że trudno było po nich iść, co dopiero biec. Brak słów.
A ten ostatni odcinek, gdzie nie oznakowań nie było na przeszło 3 km to prawdziwy crème de la crème.
Jak się później okazało, zdjęte chorągiewki były wrzucone do przydrożnego rowu…
Garmin sugeruje, że w tym tempie na metę dotrę w czasie około 22 h i 30 minut. Jednak ja postanawiam zrobić mu na złość i na sporym wkurwie zbieram się w sobie i znacznie przyspieszam. Lecę mocno (jak na kilometry w nogach i ogólne zmęczenie) na tyle, że wyprzedzam zawodników z innych dystansów, a z każdym kilometrem urywam minuty szydząc tym samym z wyliczeń zegarka.
Na ostatnim zbiegu mijam grupkę zawodników i słyszę tylko „o boże, on ze 160 i biegnie! Brawo!”. Teraz liczy się już tylko jak najszybsze dotarcie do mety i zakręcenie wokół 22h. Okazuje się, że tak sobie pograłem z garminowskim wyliczeniem, że na tak krótkim dystansie (ok. 14 km) urwałem aż 25 minut! I to był mój mały (a zarazem chyba największy) sukces tego dnia.
22 GODZINY SAMOTNOŚCI
Tak, zawody wygrałem. Czas 22h i 5 minut z jednej strony jest dla mnie małą porażką, z drugiej, biorąc pod uwagę to co działo się na trasie i to jak miejscami była zarośnięta, wynik można uznać za bardzo przyzwoity. Od samego początku na trasie byłem sam, więc walka jaką rozgrywałem miała wyłącznie charakter bardzo wewnętrzny. Całe szczęście zeszłoroczne działania pod szyldem FKT przygotowały mnie do takich warunków, więc problemów z automobilizacją większych na trasie nie miałem.
Udział w Mamunie okazał się dobrym czasem na sprawdzenie kilku rozwiązań, w tym tych żywieniowych. Sprzętowo wszystko zagrało niemal idealnie (wciąż otwarta jest kwestia butów), a i nowe podejście do treningów przyniosło oczekiwane efekty.
W sumie wyszło 166 km i 6500 m przewyższenia. 22h i 5 minut.
Last but not least.
Po pierwsze, wielkie podziękowania dla Organizatorów Ducha Pogórza za wymyślenie i wytyczenie 100 milowca w tym dzikim terenie. Bez komentarza zostawię fakt, iż pomimo tylko 8 chętnych postanowiliście rozegrać te zawody. Czapki z głów!
Po drugie, ogromny szacun należy się tym, kórz na tej trasie spędzili 36 i więcej godzin! To jakie Wy musicie mieć mocne głowy pozostaje prawdziwym misterium i zagadką z gatunku Archiwum X!
PS czyli o sprzęcie i jedzeniu użytym na trasie słów kilka
Sprzęt:
- buty: pierwsze 113 km Inov8 Roclite G 290, później Inov8 Terraultra G 270
- skarpety: injinji Ultra Run Crew 2 pary
- spodenki: Instinct Trail Inspired Marathon Short
- koszulka: pierwsze 113 km Instinct Trail Inspired Ice Short Sleeve później Ice Sleeveless
- okrycie głowy: czapka przez pierwsze 113 km Instinct Endurance Oahu później daszek Instinct
- latarka/czołówka: Ledlenser Neo10 R
- plecak: Instinct Trail Inspired X – 10 l
- kurtka: Inov8 Stormshell
Picie/jedzenie:
- nawodnienie plus elektrolity: bezkonkurencyjny Nuun. W sumie na trasie wypiłem ok. 11 litrów płynów tym ok. 200 ml Pepsi i 2 kubki herbaty
- witaminy i magnez: tabletki Dextro (1 opakowanie)
- batony energetyczne: 2 x Clif Bar; 2 x Veloforte
- żele energetyczne: Huma Gel (w sumie ok. 10 żeli) i 3 żele Veloforte
- 4 miski zupy pomidorowej z ryżem
- 1 bułka z tofu
- arbuz (ok. 0,5 kg)
- banany (ok. 3 sztuki)
- 3 pomidory
- ok. 10 pomarańczy
Co w pakiecie startowym?
Pakiet startowy był dość specyficzny. Cieszył brak ulotek koszulek i innych niepotrzebnych gadżetów. Na dzień dobry zaskoczyła obecność 2 sztuk pasztetu… na który od razu znalazł się chętny. Całe szczęście 😉 Do tego w miarę aktualny numer Kingrunnera Ultra. I to byłoby na tyle.
To co, jesteś gotowa na przygodę na Pogórzu Przemyskim?
3 komentarze
Kekor
07/08/2021 at 9:06 PMBrawo panie 🙂
Dobra robota, szkoda że podsumowanie nie było w wersji audio, hehe, przydało by się na moją wczorajszą podróż z wakacji, 17h za kółkiem. Co prawda nogi za bardzo nie pracowały ale głowa już musiała no i tyłek też swoje odczuł :), no ale wracając do meritum, czapki z głów za dystans i czas. Super relacja, bardzo fajnie się czytało, dużo przyjemniej pewnie niż Tobie na trasie, no ale wszystko przede mną 😉
Gniewomir
07/08/2021 at 9:09 PMDzięki Kekor! 17h za kółkiem robi wrażenie i niestety znam ten ból. Pocieszające jest to, że wersja audio i tak nie zapełniła by tych godzin. Na pocieszenie dodam, że jest plan by co nie co w temacie Mamuny nagrać w wersji podcastowej. Więc nic (jeszcze) straconego 🙂
Pozdrówka!
G
g0hard0rg0h0m3
16/09/2021 at 2:02 PMPrzeczytałem dopiero teraz. Piękna relacja… czytając czułem ten bieg! Ten księżyc w nocy – to ryje głowę, też kolekcjonuję takie obrazy w głowie. Nazywam takie obrazy moimi nagrodami za włożony wysiłek. Gratulacje Gniewko!